28 marca
Piesek św. Józefa
Opowiadałam już o pierścieniach św. Józefa, o jego lasce, relikwii szaty, cegłach, których dotykały jego ręce, a także o domniemanym miejscu pochówku. Dziś natomiast, chcę opowiedzieć o jego piesku, a raczej o kimś kto mawiał o sobie, że jest pieskiem św. Józefa.
Św. Andrzej Bessette, bo o nim mowa, przyszedł na świat w kanadyjskim Quebecu 9 sierpnia 1845 roku, jako ósme z dwanaściorga dzieci swoich rodziców. Bessettowie mieszkali w małej wiosce St. Gregoire d’Iberville, w pobliżu Montrealu i z trudem wiązali koniec z końcem. Alfred, bo imię Andrzej nasz świety przyjął dopiero w zakonie, nie cieszył się jednak zbyt długo nawet ich obecnością i miłością. Gdy miał 9 lat ojciec zginął w wypadku, a trzy lata później zmarła na gruźlicę jego matka. Z powodu wielkiej biedy w jakiej się wychowywał, nie ukończył nawet szkoły podstawowej. Jedyną rzeczą jaką posiadał był mały krzyż, który jego ciocia podarowała mu w dniu Pierwszej Komunii Świętej. Nigdy nie stracił zaufania do Boga. Szczególną czcią darzył św. Józefa. Kiedy ukończył 18 lat rozpoczął pracę przy budowie torów kolejowych w Ameryce. Jakiś czas później okazało się jednak, że jest to praca ponad jego siły. Mimo najlepszych chęci i młodego wieku Alfred nie był w stanie tak ciężko pracować. Jego zdrowie zupełnie mu na to nie pozwalało. Wrócił więc do Kanady i osiadł w Saint Cesaire. Wkrótce Ojciec Provencal, proboszcz rodzinnej parafii, zaczął zachęcać go by wstąpił do zakonu.
W najgorszym wypadku może się modlić,
Bo uczy modlitwy głównie swoim przykładem
Alfred potrzebował dwóch lat na podjęcie decyzji o tym, czy zostać zakonnikiem. W 1870 roku, mając 25 lat, wstąpił do Zgromadzenia Braci od Świętego Krzyża wybierając dla siebie imię zakonne Andrzej. Wart też podkreślenia jest fakt, że również w tym samym roku, papież Pius IX ogłosił św. Józefa patronem Kościoła powszechnego. Najpierw to Andrzej potrzebował czasu by rozważyć czy powinien wstepować do zakonu, a kiedy już był pewien, że to jego droga, czasu na zastanowienie zaczęli potrzebować jego przełożeni, którzy mieli rozstrzygnąć, czy udzielić mu święceń. Część przełożonych bowiem nie widziała Andrzeja w zgromadzeniu z powodu jego słabego zdrowia. Przyszły święty nie zbuntował się, potraktował ich decyzję jako wolę Bożą. A przełożeni postanowili przedłużyć mu okres nowicjatu o pół roku. Mieli nadzieję, że w tym czasie stan jego zdrowia się poprawi. Zdrowie się nie poprawiło, ale przełożeni doszli do wniosku, że Andrzejowi należy dać szansę. Jeśli ten młody mężczyzna będzie niezdolny do pracy, w najgorszym wypadku może się modlić. Drodzy bracia, wszyscy jesteśmy wezwani, aby uczyć ludzi modlitwy. Ten człowiek uczy modlitwy głównie własnym przykładem – oświadczyły władze klasztoru. Miejscem posługi brata Andrzeja stała się furta klasztoru, a on sam lubił żartobliwie opowiadać, że kiedy skończył się jego nowicjat, przełożeni pokazali mu drzwi. No i przy tych drzwiach został.
Św. Józef w oknie
Brat Andrzej był furtianem przez 40 lat. Malutka portiernia Notre Dame College stała się miejscem jego pracy i wypoczynku. Zajmował tam maleńki pokoik, spał na wąskim tapczanie. Wolny czas spędzał na modlitwie. Na parapecie okna ustawił figurkę św. Józefa, zwróconą twarzą w kierunku montrealskiego wzgórza Mount Royal. Kiedy ktoś pytał go dlaczego św. Józef stoi tyłem do wszystkich obecnych w portierni, przyszły święty odpowiadał: Ponieważ pewnego dnia św. Józef będzie uhonorowany w specjalny sposób na Mount Royal!
Montreal, Bonsecours Market
To nie ja, to św. Józef!
Ludzie uwielbiali towarzystwo brata Andrzeja. Miał zankomite poczucie humoru, pocieszał chorych, otaczał ich troskliwą opieką. Namaszczał bolące miejsca olejkiem, który pobierał z lampki oliwnej świecącej się przed obliczem św. Józefa. Chorzy wracali do zdrowia, a wieść o uzdrowieniach błyskawicznie rozchodziła się po okolicy. Sprawą zajęli się nawet biskupi i postanowili się jej przyglądać. Jeśli ta działalność jest z Boga, przetrwa. Jeśli nie, załamie się – stwierdzili. Codziennie Andrzej Bessette odwiedzał domy chorych, modlił się z nimi oraz radził: Proście św. Józefa, aby wasza modlitwa była taka, jaką on sam zanosiłby do Boga, będąc na waszym miejscu. Przy czym podkreślał stanowczo, że to nie on uzdrawia lecz św. Józef.
Dach nad głową św. Józefa
Wróćmy teraz do figury św. Józefa stojącej na parapecie portierni, w której pełnił poługę brat Andrzej. Jak pamiętamy, święty stał przodem do szyby by mieć widok na wzgórze Mount Royal. Andrzej Bessette marzył o wybudowaniu kaplicy poświęconej opiekunowi Świętej Rodziny. I miała ona stanąć właśnie na Mount Royal. Wciąż jednak brakowało pieniędzy, aby te plany zamienić w czyny. Tym bardziej, że nabycie parceli w okolicach Mount Royal graniczyło z cudem. Ale w 1904 roku przełożeni wyrazili zgodę, by kaplica powstała na zboczu góry. W 1913 roku architekci przygotowali plan wymarzonej przez brata Andrzeja bazyliki i ruszyły prace nad budową świątyni. Niestety, jak to przy inwestycjach o dużym rozmachu bywa, zabrakło pieniędzy na skompletowanie dachu. Brat Andrzej miał wtedy powiedzieć: Wstawcie figurę św. Józefa do środka. Jeśli chce mieć dach nad głową, postara się o niego. No i figurę wstawiono. Dwa miesiące później dach był gotowy.
Ciało Andrzeja nie uległo rozkładowi
O bracie Andrzeju, mówiącym o sobie piesek św. Józefa mogłabym pisać jeszcze długo. I być może napiszę któregoś dnia o nim dużo, dużo więcej. Tutaj chcę jeszcze tylko dodać, że brat Andrzej, któremu całe życie doskwierało kiepskie zdrowie, przeżył 92 lata. Zmarł krótko po założeniu dachu na bazylice na Mount Royal, w uroczystość Objawienia Pańskiego, 6 stycznia 1937 roku. W 1960 roku rozpoczęto jego proces beatyfikacyjny. Podczas ekshumacji, okazało się, że ciało świętego nie uległo rozkładowi. Andrzej Bessette został beatyfikowamy 23 maja 1982 roku przez Jana Pawła II. Kanonizował go natomiast Benedykt XVI 17 października 2010 roku. Na koniec jeszcze pewna ciekawostka: imię Andrzej oznacza „męski, mężczyzna”, a Andrzej Bessette został pierwszym mężczyzną z Kanady, który został wyniesiony na ołtarze.
Ciało brata Andrzeja
Oratorium dziś