Tajemnice Placu św. Józefa
Słówko wstępu...
Plac Świętego Józefa jest duszą Kalisza.
Tak, Kalisz ma oczywiście Rynek Główny, który według wszystkich oficjalnych zwyczajów jest zwykle sercem każdego miasta, ale taki rynek mają tysiące miast i miasteczek na świecie.
A kaliski Plac Św. Józefa jest tylko jeden.
Tak samo jeden, jak jeden jest Plac Św. Marka w Wenecji, Plac Św. Piotra w Rzymie czy choćby i nawet Plac Czerwony w Moskwie. Każdy rynek główny ma swoje zabytki, swoje skarby i swoje historie i zazwyczaj każdy – jeśli mogę na użytek tego wywodu nieco go spersonifikować – odcina już tylko kupony od własnej historii. Plac Św. Józefa natomiast, posiada coś więcej niż tylko historię. Będąc duszą Kalisza, jak dusza żyje. Codziennie od nowa. Każdego ranka budzi się z nowymi nadziejami i zasypia z kolejnymi łaskami i cudami – mniejszymi, większymi lub spektakularnymi. Żyje bo zdaje się tutaj nieustannie zamieszkiwać sam św. Józef. Plac Św. Józefa w Kaliszu to jego adres. Ziemski adres. Mało tego. Adres, który sobie sam wybrał. Bo przecież kiedy Stobienia przywiózł – wtedy jeszcze nikomu nie znany - obraz Świetej Rodziny do kaliskiej kolegiaty, żadnego placu tu jeszcze nie było. Ba! Jeszcze długo, długo nie było! Więc zaryzykuję stwierdzenie, że św. Józef nie tylko wybrał sobie na ziemski dom kaliską kolegiatę, ale i później zadbał o stosowne dla tego swojego domu otoczenie.
Mimo tego, że Plac Św. Józefa żyje i ma przed sobą zapewne pełną łask przyszłość, ja w niniejszej książce pragnę skupić się wyłącznie na jego historii. Tej historii, którą znamy dzięki zachowanym źródłom i badaniom uczonych, ale także na tej, która pozostawia wciąż wiele znaków zapytania, bo wiemy o niej jedynie z ustnych, czasami wręcz na wpół legendarnych przekazów. Od kilku miesięcy trwa w Kościele Rok Świętego Józefa, czy będzie więc lepszy czas by opowiedzieć tę niezwykłą historię? Poza tym kończy się właśnie 1 maja, święto św. Józefa Rzemieślnika. A kto, jeśli nie rzemieślnicy zamieniali projekty dotyczące tego placu w rzeczywistość?
Nie będzie lepszego czasu. To jest idealny moment.
Rozdział pierwszy
OBRAZ
Dzieje kaliskiego Placu Św. Józefa rozpoczynają się następująco:
"... We wsi Solcu, do klucza Prymacyalnego Opatowieckiego, należącey, był człowiek [Stobienia] bardzo długo chorujący, iak paraliżem zrażony, ruszać się o swey mocy, bynajmniej nie mogący; gdy mu się, tak długo i domownikom naprzykrzaiąca sprzykrzyła choroba, prosił Boga o iuż życia zakończenie. Aż oto następuiącey nocy przyszedł do Niego, iakaś Sędziwa Osoba (którą on sądził bydź Świętym Józefem) i spoyrzawszy na niego wesoło rzekła: każ namalować obraz Józefa Świętego, w którm po prawej stronie, niech będzie Nayświętsza Marya, na lewej, Nayczystrzy Jey Oblubieniec Józef Święty, między Niemi Dziecina Jezus, od Oboyga, za Rączki prowadzony, nad Niemi Duch Przenajświętszy, w promieniach, a nad temi wszystkiemi Bóg Oyciec, rozszerzone Ręce mayący, z napisem z Ust Tego wychodzącymi : Idźcie do Józefa. Odday ten Obraz do Kollegiaty Kaliskiey, a zupełnie zdrów zostaniesz...". Gdy namalowany i poświęcony obraz Stobienia "... obaczył i pocałował, zaraz w tym punkcie z podziwieniem wszystkich, zupełnie tak został ozdrowiony, iak gdyby nigdy nie chorował. Ten tedy Obraz, przy którym, tak wielkiego Cudu od Boga doznał uzdrowiony tu do tey Kollegiaty oddał...".
Tak, tak.
To jest właśnie początek historii Placu Św. Józefa, mimo, iż plac o takiej nazwie miał nie istnieć w Kaliszu jeszcze przez co najmniej półtora wieku.
***
O dniu, w którym obraz Świętej Rodziny, zwany dziś także wizerunkiem św. Józefa Kaliskiego, znalazł się w kolegiacie Najświętszej Marii Panny, nie wiemy właściwie nic. Czy był to poniedziałek czy czwartek? Wiosna czy jesień? (Zimę, możemy chyba wstępnie wykluczyć, bo kto w czasie mrozów brnąłby, w dodatku gdyby nie musiał, zaprzęgiem konnym przez wysokie śniegi?). Czy z bezchmurnego nieba pięknie świeciło słońce, czy z ołowianych chmur zacinał deszcz ? Nie znamy roku, miesiąca ani dnia, w którym, jak mówi osiemnastowieczny, zacytowany wyżej zapis, uzdrowiony Stobienia obraz Świętej Rodziny „tu do tey Kollegiaty oddał". Nie wiemy skąd go przywiózł, czym (kolasą czy zwykłym wozem?), tudzież w czyim towarzystwie go transportował. Być może wiózł płótno z domu w Szulcu. Istnieje wszkaże szulecka legenda według, której obraz św. Józefa Kaliskiego wisiał przez pewien czas na płocie we wsi. A zawieszono go tam po to by zapewnić zainteresowanym jak najszerszy do niego dostęp. A jeśli płótno przywieziono z Szulca, to którędy wwieziono je do Kalisza? Analizując dawne mapy miasta – w tym tę najstarszą, pochodzącą z 1785 roku - najbardziej prawdopodobną opcją wydaje się wjazd bramą zwaną w XVII wieku Łazienną. Wcześniej bramę tę nazywano ponoć Wschodnią i wieńczyć miała ona ulicę nazywaną Furtową lub Furteczną. Brama Łazienna (pod koniec XVI wieku fundacja jezuicka przeniosła ją do wylotu ulicy Łaziennej) otwierała drogę w kierunku Opatówka, a więc „klucza Prymacyalnego Opatowieckiego”, do którego należała wieś Szulec. Pokuszę się również o hipotezę, że płótno z wizerunkiem św. Józefa Kaliskiego nigdy nie znalazło się za murami obronnymi Kalisza. Mam tutaj oczywiście na myśli Kazimierzowskie mury, które niestety w XVII wieku, czasy swej świetności miały już za sobą. (A później było z nimi tylko gorzej.) Istnieje bowiem teoria, w świetle której, słynący dziś cudami obraz powstać miał w pracowni jezuickiego malarza Kaspra Livensisa, który mieszkał i tworzył w Kaliszu między 1615 a 1620 rokiem. Jeśli powyższe przypuszczenie okazałyby się prawdziwe, zamówione przez Stobienię malowidło transportowanoby z terenu pobliskiego kolegium jezuickiego w kilkanaście minut. (I być może wcale do tego celu nie trzeba byłoby angażować koni i wozu. Wystarczyłyby ręce oraz silne ramiona fundatora i jego pomocników, bo rozmiary płótna -1,5m/2,5 m - na to pozwalały.) Mało tego, obraz niesionoby najpewniej dzisiejszą wschodnią ścianą Placu Św. Józefa, choć wówczas tego odcinka nie nazywano pewnie nawet jeszcze ul. Maryańską. Czyli dzisiejszą Mariańską, choć z dawnych map wynika, że ta dawna Maryańska była dłuższa i sięgała aż kolegiaty. Naturalnie w grę wchodzić mogła także całkiem inna droga, o wiele, wiele dłuższa niż ze Szulca, czy Opatówka. Tym bardziej, iż wiemy, że mniej więcej w tym samym czasie do Kalisza sprowadzono jeszcze inny ważny obraz. I to z bardzo daleka. W roku, w którym wspomniany już, domniemany autor wizerunku św. Józefa Kaliskiego, jezuita Kasper Livensis opuszczał Kalisz, sejm Najjaśniejszej Rzeczpospolitej wydał uchwałę o przygotowaniach do wojny z Turkami. A w związku z tą uchwałą niejaki Piotr Żeromski, sekretarz Zygmunta III Wazy i administrator mennicy bydgoskiej został oddelegowany ze specjalną misją do Niderlandów w sprawie pożyczki na wojnę turecką. Z pożyczki ostatecznie wyszło nie wiele, jednak Żeromski spędzając pewien czas w Antwerpii, trafił do pracowni słynnego już w całej Europie mistrza Petera Paula Rubensa i zakupił od niego płótno zatytułowane „Zdjęcie z krzyża”, po czym na początku 1621 roku przywiózł je do Kalisza i ofiarował kościołowi św. Mikołaja. Dlaczego podarował je akurat kaliskiej świątyni? Bo urodził się na Ziemi Kaliskiej jako syn zamożnego szlachcica w dodatku pisarza ziemskiego kaliskiego? W Kaliszu ukończył szkołę? Bo kochał to miasto tak jak kocha się dom rodzinny? Przytaczając historię przybycia do Kalisza płótna samego Rubensa, nie chcę by najmniej powiedzieć, że obraz Świętej Rodziny, również wyszedł z antwerpskiej pracowni mistrza. Chcę tylko zwrócić uwagę na to, że teoretycznie, Kaliski Święty Józef, mógł tutaj przyjechać również z poza polskich granic. Zwróćmy uwagę, że te dwa malowidła pojawiły się w Kaliszu w podobnym czasie. Z tym, że o pojawieniu się jednego z nich, wiemy całkiem sporo, a o pojawieniu się drugiego właściwie nic. W przypadku „Zdjęcia z krzyża” Rubensa, wiemy dokładnie kto go zakupił, kto przywiózł, kim był darczyńca, jakie miał pochodzenie i jak imponującą karierę polityczną i dyplomatyczną zrobił za panowania Zygmunta III Wazy. Wiemy też, że był miłośnikiem sztuki, brał udział w koronacji Władysława IV i posługiwał się herbem Pobóg. Znamy nazwisko panieńskie jego żony oraz miejsce i datę jego śmierci. A w aktach kaliskiego kościoła św. Mikołaja znajdziemy - wystawiony 26 listopada 1639 roku – dokument potwierdzający autentyczność płótna Rubensa oraz akt darowania go przez Piotra Żeromskiego. Dokument zaś podpisany jest nie przez byle kogo, ale przez samego ks. Stanisława Żychowicza archidiakona kaliskiego w imieniu metropolii gnieźnieńskiej.
Jak do tego wszystkiego mają się owiane mrokami tajemnicy początki wizerunku Świętej Rodziny namalowane według wskazówek samego św. Józefa? Cóż, tak skromnie i cichutko jak sam św. Józef na kartach ewangelii. Znany dziś na całym świecie, słynący łaskami obraz Świętej Rodziny z Kalisza, przybył do tego miasta niemal tak niepostrzeżenie, jak niegdyś Święta Rodzina do Betlejem na chwilę przed narodzinami Chrystusa. Zamieszkał w nim równie dyskretnie jak Święta Rodzina mieszkała w Nazarecie. A po latach rozsławił Kalisz tak bardzo, że miasto to zaczęto nazywać polskim Nazaretem.
Wracając do Piotra Żeromskiego, to wiemy o nim naprawdę dużo. O Stobieni natomiast, tylko tyle, ile napisał nam o nim - ponad sto lat po pierwszym udokumentowanym cudzie św. Józefa Kaliskiego – ks. Stanisław Kłossowski. I tyle, ile w ostatnich latach, zdołała zdobyć na ten temat informacji Ewa Martinek, autorka książki „Szulec – wieś cudu św. Józefa” i mieszkanka Szulca. Do dziś tajemnicą pozostaje na przykład, jakie Stobienia nosił imię. (Chyba, że Stobienia było imieniem?) Nie wiemy na co chorował i de facto, z czego św. Józef go uzdrowił. Według opisu ks. Kłossowskiego wydaje się, że był to jakiś rodzaj paraliżu. Jednak to wciąż tylko przypuszczenie. Ks. Kłossowski zapisał też, że Stobienia był szlachcicem, a skoro stać go było na ufundowanie obrazu, to możemy domniemywać, że był raczej człowiekiem zamożnym. Według tradycji Stobienia pełnił funkcję sołtysa w Szulcu, a to zdają się potwierdzać również badania Ewy Martinek. Męscy potomkowie rodu Stobienów z Szulca pełnili zresztą tę funkcję jeszcze przez długi czas, bo była ona dziedziczna. Do dziś zachował się testament chłopski Macieja Stobieni z 1753 roku, który najprawdopodobniej był wnukiem cudownie uzdrowionego sołtysa. Mimo, iż nie zachowały się archiwalia bezpośrednio dokumentujące historię uzdrowienia Stobieni z Szulca, do dziś istnieją źródła pośrednio odnoszące się do tego wydarzenia. Jest w nich przykładowo zapis świadczący o więzi ks. Stanisława Kłossowskiego ze Stobieniami. Jednak na tę opowieść przyjdzie czas, na dalszych stronach książki. A teraz, skoro właściwie nic nie wiemy o dniu, w którym nasz Stobienia ofiarował obraz Świętej Rodziny jako wotum kaliskiej kolegiacie, to spróbujmy wyobrazić sobie, jak mogło być...
***
Bazylika kolegiacka Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Kaliszu, ufundowana przez arcybiskupa Jarosława Bogorię w 1353 roku, liczyła sobie już niemal trzy wieki i miała się bardzo dobrze. Od wschodniej strony otulały ją wysłużone już mocno mury obronne pamiętające nie tylko panowanie Kazimierza Wielkiego, ale i księcia Henryka Brodatego. Ten drugi otoczył nimi miasto jako pierwszy, budując drewniano-ziemne konstrukcje, drugi rozkazał wznieść nie tylko ceglane mury, ale i warowny zamek, o którym pisał w swych słynnych kronikach sam Jan Długosz. W czasach swej świetności zamek był czteroskrzydłową fortecą, zabudowaną na kształt kwadratu z wewnętrznymi dziedzińcami. Wjeżdżało się do niego przez bramę znajdującą się w skrzydle północnym. Od strony miasta do głównej bramy zamkowej prowadził przez pluskającą błękitną fosę zwodzony most. Zamek rzadko jednak służył miastu jako obiekt militarny. Często za to gościł króla Władysława Jagiełłę, który zwykł objeżdżać swe państwo i załatwiać w poszczególnych miastach rozmaite sprawy majątkowe i sądowe. W kaliskim zamku zjawiał się zazwyczaj w okolicach świąt Wielkiej Nocy i zostawał tu przez mniej więcej tydzień. Poza na kaliskim zamku składano hołdy lenne, prowadzono różnego rodzaju pertraktacje i podejmowano decyzje. Sprawował w nim swój urząd starosta generalny wielkopolski, burgrabia czy wojewoda. Jego mury stawały się również scenerią dla sądów grodzkich. Czas płynął, a zamek był niszczony i odbudowywany, tracąc niestety bezpowrotnie przy każdej odbudowie kolejne ważne elementy i chyląc się sukcesywnie ku upadkowi i stanowiący coraz to smutniejszy widok. Część budowli w Kaliszu obumierała, ale druga część rosła w siłę. Wybrukowano na przykład polnymi kamieniami główne ulice w mieście. I ulica, która od zachodniej strony dotykała kolegiaty, również miała się wkrótce doczekać bruku. Tym bardziej, że świątynia Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny wzniesiona była w tej samej linii prostej co okazałe budynki kolegium jezuickiego i nie wielkiej odległości od nich. Rozpościerające się na wprost fasady kolegium jezuickiego i na zachodniej ściany kolegiaty tereny czekały na właściwe zagospodarowanie.
Od strony bramy Łaziennej zbliżała się do kolegiaty zaprzężona w czarnego konia kolasa. Wiozła ona czterech jegomościów w szlacheckich strojach i jakiś trzymany przez nich na sztorc – acz z pietyzmem - bardzo duży, płaski pakunek owinięty suknem. Mężczyźni byli do siebie bardzo podobni, różnili się wyłącznie wiekiem, zatem można było domniemywać, że są ze sobą blisko spokrewnieni. Kolasa podjechała pod zachodnią ścianę kolegiaty na której znajdowały się wejście na dzwonnicę i drzwi do zakrystii, a wtedy najstarszy z pasażerów wyskoczył z niej z dziwnym zadowoleniem i wielką sprężystością. Zupełnie jakby skakanie z wozu sprawiało mu dużą przyjemność.
- Baczcie, ociec! – zganił go jeden z pozostających w kolasie mężczyzn. Najwyraźniej jego syn. – Ledwie Pan Bóg zdrowie wam przywrócił! Jeszcze sobie co zrobicie!
Ale ojciec nie zważając na słowa syna z równym entuzjazmem ruszył w kierunku schodków i zaczął je forsować. Schodki prowadziły do dzwonnicy, a ściślej rzecz ujmując na podeścik z którego można było wejść na dzwonnicę właśnie albo zejść kolejnymi schodkami w dół i stanąć u progu zakrystii. A szlachcic zmierzał ku zakrystii. Pociągnął za ciężką, dużą klamkę prowadzących do niej drzwi. Były otwarte, ale wewnątrz nie było nikogo. Przybysz pozwolił sobie więc wejść głębiej i ruszyć ku uchylonym drzwiom, które według jego oceny musiały być przejściem do prezbiterium lub nawy głównej. Do czego konkretnie - szlachcic nie wiedział, gdyż nigdy wcześniej nie był w tej świątyni. Popchnął delikatnie ciężkie, rzeźbione, skrzypiące drzwi i ujrzał nie tylko prezbiterium, ale i księdza, jak mniemał proboszcza, który klęczał na kamiennej posadzce i z zamkniętymi oczami przesuwał w dłoniach paciorki różańca. Był tak zatopiony w modlitwie, że nie usłyszał nawet jak okropnie zaskrzypiały drzwi od zakrystii mimo, że gość otwierał je z wielką delikatnością. Proboszcz kolegiaty miał w zwyczaju modlić się codziennie na różańcu w intencji Ojczyzny. Nie modlił się o stałej porze, raczej wtedy, kiedy danego dnia znalazł ku temu wolną chwilę. Bardzo niepokoiło go to co działo się w kraju. A odkąd rozpoczął się wiek XVII, działo się w Rzeczpospolitej naprawdę źle. Już w 1600 roku rozpoczęła się wojna o Inflanty ze Szwedami, później - choć w 1610 roku Polska zajęła moskiewski Kreml - to wkrótce po niej przyszły dwie nieudane wyprawy Zygmunta III na Moskwę, jeszcze później równie nieudana wyprawa na Mołdawię, wojna z Turcją, dwie kolejne wojny polsko-szwedzkie, Powstanie Chmielnickiego, najazdy Kozaków i Tatarów... Zupełnie jakby całe piekło sprzysięgło się przeciw Najjaśniejszej Rzeczpospolitej! Światełkiem w tych politycznych mrokach pozostawała dla proboszcza kolegiaty Najświętsza Maria Panna i historia Jej interwencji w beznadziejną dla polskich wojsk sytuację pod twierdzą chocimską. Polacy ocaleli wtedy dzięki modlitwie różańcowej swych rodaków. Kaliskiego kapłana dzieje chocimskiego cudu nauczyły, że nie ma takiej opresji, z której Matka Chrystusa nie pomogła by wyjść tym, którzy wołali o Jej pomoc.
Ponieważ proboszcz szeptał kolejne „Zdrowaś Maryjo” nie otwierając oczu, szlachcic postanowił głośno zakasłać by wyrwać księdza z modlitewnej zadumy. Zakasłał raz, potem drugi, aż wreszcie gdy planował trzeci atak, proboszcz, wciąż nie otwierając oczu, przeżegnał się, ucałował krzyżyk różańcowy, schował koronkę do kieszeni i dopiero wstając z podłogi spojrzał w stronę przybysza.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – szlachcic zerwał z głowy obszytą futrem czapkę z piórem (bo właśnie zorientował się, że zapomniał wcześniej ją zdjąć) i ukłonił się proboszczowi z gracją urodzonego aktora.
- Na wieki wieków, amen – odparł dostojnie wyprostowany jak strzała kapłan, przyglądając się badawczo swemu gościowi.
- Księże dobrodzieju, Stobienia się nazywam. Sołtysem z Szulca jestem. Z parafii opatowskiej przybywam. Wotum dziękczynne chciałem na wasze ręce złożyć.
Proboszcz wpatrując się w przyjazne oczy przybysza uniósł pytająco brew.
- Chory byłem okrutnie – kontynuował więc Stobienia w lot pojmując mowę brwi rozmówcy. - Przez długi czas ani nogą, ani ręką ruszyć nie mogłem. Wszystko jakby uschłe. Dzieci moje karmiły mnie jak pacholę, wodę i mleko wlewały mi prosto do gęby, po kilka kropli, co bym się nie zakrztusił. Straszny był to żywot, zacny dobrodzieju. Cyrulika przywieźli mi z Kalisza, ale on rzekł, że nic nie poradzi. Leżałem tak dniami i nocami w łożu, aż którejś nocy gorycz mnie już taka naszła, że zacząłem prosić naszego Pana żeby mnie zabrał z tej ziemi do Siebie, bo ciężarem jestem tylko dla dzieci moich, a i sam męczę się jak na jakich torturach jakich. Modliłem się i płakałem, płakałem i się modliłem. Pana naszego błagałem o ulitowanie. Aż już z tej niemocy i z tego smutku przemożnego, sen mnie zmorzył. Obaczyłem wtedy przed sobą osobę jakąś sędziwą, co to spogląda się na mnie życzliwym okiem i wesoło rzecze: „Każ namalować obraz Józefa Świętego, w którm po prawej stronie, niech będzie Nayświętsza Marya, na lewej, Nayczystrzy Jey Oblubieniec Józef Święty, między Niemi Dziecina Jezus, od Oboyga, za Rączki prowadzony, nad Niemi Duch Przenajświętszy, w promieniach, a nad temi wszystkiemi Bóg Oyciec, rozszerzone Ręce mayący, z napisem z Ust Tego wychodzącymi : Idźcie do Józefa.” Osoba ta powiedziała także, że jeśli to uczynię, uzdrowiony z mej niemocy zostanę.
- A któż to tą osobą sędziwą okazał się, Stobienio? Powiedział ci kim jest? – chciał wiedzieć proboszcz.
- Alboć to nie wiadomo? Święty Józef jako żyw! – odparł rozpromieniony sołtys z Szulca.
- Jak to poznałeś?
- Ano, na Pana Naszego, Ojca Niebieskiego to on ci nie wyglądał. Pan Bóg też sędziwy i z brodą białą i białymi włosy, ale u Niego musowo, więcej powagi być by musiało. Toć śpiewamy przecie, że Bóg nasz pełen majestatu. A ta osoba... Jakaś za wesoła widziała mi się na Ojca Niebieskiego.
Ksiądz proboszcz westchnął głęboko i zamyślił się na krótki moment.
- Ojciec nasz Niebieski, jest też ojcem radości, Stobienio. To On ją stworzył i On nią nas obdarowuje. Tak więc nie rozsądzaj zbyt prędko, że skoro sędziwa osoba wesoło mówiła, to naszym Panem być nie może. A po czym poznałeś, że to nie jaki inny święty? Na ten przykład św. Piotr?
- Dobrodzieju – uśmiechnął się szeroko Stobienia. – Toż św. Piotr to klucze by dzierżył do drzwi niebieskich!
- A św. Wojciech? – nie odpuszczał łatwo kapłan.
- Ten, to mówią, że z wiosłem w dłoni się pokazuje. Jak już się pokaże, ma się rozumieć.
Proboszcz nabierał już powietrza w płuca by zapytać gościa dlaczego uważa, że widział we śnie św. Józefa, skoro postać, która mu się przyśniła, nie trzymała w dłoni żadnego z narzędzi ciesielskich. Bo idąc tym tropem, a Stobienia sam przecież ów trop narzucił, święty ze snu, powinien dzierżyć młotek czy choćby kątomierz by zostać rozpoznanym jako Józef z Nazaretu. Kapłan nie zdążył jednak wydobyć z siebie nawet dźwięku pierwszej sylaby, bo Stobienia ubiegł go z wyjaśnieniem.
- Mości dobrodzieju, moje serce powiedziało mi, że to Józef. A jak serce mówi, to człowieka taka pewność wypełnia... Taka, że wie, że mylić się nie może. Kiedy obudziłem się, po tym nocnym widzeniu, zawołałem od razu mojego najstarszego syna. Kazałem mu dosiadać konia i jechać do Opatówka, do księdza, żeby wypytał się gdzie jakiego artystę znaleźć, co święte obrazy maluje. Wiadomo, syn nie chciał, roboty było huk w zagrodzie, ale kiedy mu opowiedziałem jaki sen Pan nasz zesłał mi ostatniej nocy, to zgodził się. Pojechał do proboszcza w Opatówku, a od niego prosto do tego artysty. Artysta ten zawitał do mnie kilka dni później, wypytał dokładnie co malować ma na obrazie, wziął zadatek i obiecał przysłać dzieło jak będzie już gotowe. I tak się stało. Gdy obraz ukończył sam go przywiózł. Syn zapłacił mu ile się należało i wniósł malowidło do chałupy, a potem do izby, w której ja wciąż leżałem w łożu. Za synem do izby przybiegła cała rodzina, służka i nawet parobkowie. Dzieci przystawiły płótno do mojego łoża i wtedy obaczyłem, że św. Józef z tego obrazu, wygląda jak skóra zdarta z tego męża com go we śnie widział! Wzruszyłem się dobrodzieju bardzo. Nawet nie wiedziałem, nie czułem jak usiadłem, a nie siadałem już od miesięcy. Usiadłem i pocałowałem Józefa w policzek. Dziewki zaczęły płakać i krzyczeć jedna przez drugą: „Ociec usiadł! Ociec siły odzyskał!”. Synkowie moi stali jak kołki, własnym oczom nie wierząc. A to nie był koniec, księże dobrodzieju. To był początek dopiero! Nagle poczułem jak do moich uschłych członków życie wraca, władza wraca! Jakby kto na nowo krwi mi do nich nalał! Obraz opierał się o klepisko przy łóżku, to ja oparłem się o niego i wstałem! I począłem chodzić! A dziś? Niech dobrodziej tylko patrzy!...
I Stobienia ni z tego ni z owego zaczął podskakiwać wysoko, rękami wymachiwać, udawać, że walczy niewidzialną szablą z niewidzialnym przeciwnikiem.
- Stobienio! Na rany Pana! Opamiętaj się! Jesteś w świątyni! W domu Bożym! A zachowujesz się jak pajac jaki!
Stobienia zatrzymał się, ale jego radość malowała się na całej , nieco poczerwieniałej już od wysiłku twarzy.
- Na chwałę Pana, który mnie uzdrowił, to ja i za pajaca robić mogę! Chciałem żeby ksiądz proboszcz, na własne oczy zobaczył, że po mojej niemocy w członkach, ślad najmniejszy nie został. Wspomnienienie jeno. No i ten obraz!
- To chodźmy wreszcie obaczyć ten obraz – proboszcz zachęcił Stobienie ruchem głowy i ruszył w stronę głównego wyjścia.
Przed świątynią czekała kolasa i zaprzągnięty do niej młody, czarny koń. Młodzi szlachcice, którzy przyjechali ze Stobienią, na widok proboszcza, ukłonili się nisko, pochwalili Jezusa Chrystusa i natychmiast zdjęli z kolasy zabezpieczony suknem płaski, duży pakunek. Wszystkiemu temu przyglądał się nie zbyt ufnie kościelny, zamiatający okolice frontowego wejścia. Stobienia poinformował proboszcza, że młodzieńcy przy kolasie to jego synowie i jednocześnie świadkowie jego uzdrowienia. Zaraz potem dał im znak, że mają zdjąć sukno z malowidła.
- A dlaczego ten obraz Stobienio, postanowiliście darować właśnie kolegiacie kaliskiej? A nie świątyni w Opatówku albo świętemu Mikołajowi? – zapytał proboszcz.
Kościelny przysłuchujący się tej rozmowie, jako kaliszanin z dziada pradziada, traktujący przybyszów z okolicznych wiosek nieco z góry, parsknął tylko śmiechem i rzucił niepytany.
- Bo pewnie do św. Mikołaja obraz za słaby! Oni teraz to ino „Rubensy” tam wieszają, a nie jakieś obrazki pod stodołami malowane!
Proboszcz w jednej chwili zgromił kościelnego wzrokiem, tak skutecznie, że ten chwycił automatycznie za miotłę i zajął się zamiataniem. Tymczasem oczom kapłana ukazał się mieniący się szlachetnymi, ciepłymi barwami piękny portret Świętej Rodziny.
- Kto go malował? – zapytał Stobienię.
- Oj, wybaczcie księże dobrodzieju, obiecałem zachować to w tajemnicy. Artysta powiedział, że nie podpisuje swoich dzieł, bo maluje je na chwałę Pańską, a nie swoją.
- Nie widzę żadnego podpisu, więc właśnie tak pomyślałem. Ad Maiorem Gloriam!
W tle ucichły nagle dźwięki miotły ocierającej się swymi gałązkami o ziemiste podłoże. Kościelny spojrzał z ciekawości przez ramię na obraz i niemal zastygł. Sekundę potem odwrócił się w stronę dzieła i podszedł pokornie do Stobieni.
- Wybaczcie panie moje wcześniejsze słowa. To dzieło prawdziwe! Wielkiej urody i wielkiego kunsztu!
Proboszcz dyskretnie posłał kościelnemu spojrzenie, które miało charakter darowania win.
- Zresztą, ludzie mówią na mieście – rozgadał się kościelny opierając o miotłę – że to malowidło w św. Mikołaju, to ten cały wielki Rubens tylko podpisał swoją ręką. Że malowali je jego uczniowie. To i co to za Rubens?! Toć i ja podpisać mogę malowidło!
- A co ja ci mówiłem o zazdrości, Adamie? – zapytał kościelnego proboszcz.
- Chciałem jeno powiedzieć, dobrodzieju, że przywieziony tu obraz jest piękniejszy niż ten Rubens – spuścił głowę kościelny.
- No więc raz jeszcze spytam Stobienio, dlaczego przywieźliście to wotum do kolegiaty właśnie? – wrócił do swego pytania kapłan.
- Sam św. Józef mi kazał do kolegiaty obraz oddać! To jakże bym miał go darować innemu kościołowi?
Oczy i brwi proboszcza kaliskiej kolegiaty Najświętszej Marii Panny mówiły wciąż więcej i precyzyjniej niż jego język i usta. Tym razem proboszczowskie brwi zbliżyły się do siebie tak mocno, że ledwie rozdzielała je tylko tzw. lwia zmarszczka na jego czole, żądając bardziej przejrzystego wyjaśnienia.
- Zapomniałem rzec - wyklarował sołtys z Szulca klepiąc się teatralnie w czoło - że zanim św. Józef odszedł z mego snu, kazał mi obraz do kolegiaty kaliskiej zawieść i tam go oddać.
- Ale dlaczego do nas? – chciał wiedzieć proboszcz.
- Za pozwoleniem, nie ma się co dziwować, księże dobrodzieju. Wszak to kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Józefowej najczystszej małżonki. To tak jakby Jej dom. A mąż w jednym domu powinien mieszkać z żoną, czy nie? – zapytał retorycznie Stobienia.
- Ale z tego coś mi opowiedział, zrozumiałem, że święty Józef kazał ci ten obraz namalować, powiedział kogo obraz ma przedstawiać i w jakim ustawieniu i na koniec polecił oddać obraz do kaliskiej kolegiaty. Czy tak? – próbował wszystko podsumować kapłan.
- Nie inaczej.
- Czy to znaczy, że św. Józef ma wobec tego miejsca jakieś specjalne życzenia? Jakieś plany?
- Tego nie mówił, mości dobrodzieju.
- A co to za wieże widać za Świętą Rodziną? Nazaret kazaliście artyście w tle namalować? – proboszcz podszedł do płótna, schylił się i dotkął palcami namalowanych budynków, nad którymi dłoń św. Józefa trzymała rączkę małego Jezusa.
- Mi się widzi, księże dobrodzieju, że to nie Nazaret jeno nasz Kalisz – podrapał się po głowie Stobienia. – A pod ramieniem Dzieciątka od strony Jego Matki, to jakby wieża kolegiaty...
- A tu jest chyba Brama Toruńska – nabrał śmiałości pierworodny Stobieni i wskazał palcem to co bramę tę mu przypominało.
- O! – zawołał nagle radośnie kościelny, który najwyraźniej postanowił zatrzeć pierwsze złe wrażenie przed przybyszami z Szulca. – Patrzajcie księże dobrodzieju, patrzajcie mości panowie, to niebywałe co tutaj widać! – i wskazał na coś co chwilę wcześniej według Stobieni miało być wieżą kolegiaty Wnieboowzięcia Najświetszej Marii Panny. Zarówno proboszcz, jak i wszyscy Stobieniowie pochylili się z uwagą nad płótnem i niemal przebili je wzrokiem próbując dostrzec na nim owe coś niebywałego, co zauważył kościelny.
- Wybacz panie, ale ja tu nie widzę niczego wielkiego – spojrzał na kościelnego najmłodszy z synów sołtysa.
- Jak to nie?! – zawołał kościelny uśmiechnięty od ucha do ucha. – Toż to my wszyscy przed naszą kolegiatą! O! A tu i konia z kolasą widać! Ha! Ha! Ha!
- A twoją robotę, co to na ciebie czeka od rana, też widać Adamie? – ksiądz proboszcz przeszył kościelnego spojrzeniem.
- Ech, robota nie zając, nie ucieknie, księże dobrodzieju! – próbował wciąż żartować kościelny.
- Od ciebie robota nie ucieka nigdy, za to ty od niej nader często! – skwitował ksiądz. – Pomóż naszym gościom wnieść obraz do kościoła. Jutro zamówię rzemieślników, zrobią ołtarz. Postawimy go pod filarem, a na filarze zawiesimy nasze piękne wotum. Niechże się św. Józefowi dobrze mieszka w naszej kolegiacie.
- Za pozwoleniem, księżę dobrodzieju – Stobienia po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spoważniał, obniżył nieco głos i zaczął mówić tonem doświadczonego doradcy. – Żeby się św. Józefowi dobrze tu mieszkało, to ja radziłbym dobrodziejowi, jakieś miłe człowiekowi drzewa tu posadzić.
Probosz spojrzał na sołtysa z Szulca z mieszanką zdumienia i ciekawości.
- Święty Józef cieślą był, w drewnie pracował, to i drzewa kochać musiał. Kolegiata piękna w środku, dobrodzieju, ale dookoła niej... - skrzywił się Stobienia – Jeno pustka i smutek. Plac tu wielki, prawdziwe cuda zrobić można, gdyby jakiego mądrego ogrodnika do roboty nająć. Bzy posadzić, lipy co by ślicznie pachniały. Akacje. A i słyszałem, że magnolie kupcy z Francyi przywożą! To dopiero są drzewa urodne!
- Na razie nic sadzić nie można, Stobienio. Bruk będą kłaść przy świątyni. Jak wybrukują, to się pomyśli.
- Musowo – stwierdził kategorycznie szlachcic. Chwilę później pożegnał się z proboszczem i kościelnym, ukłonił, wskoczył na kolasę niczym młody chłopak i nim koń ruszył do drogi, sołtys usłyszał po raz drugi tego dnia połajankę od pierworodnego.
- Ociec! Ile razy mam wam mówić?! Skakać przestańcie! Dopiero co św. Józef wyprosił wam zdrowie, szanować je powinniście! Dwudziestu lat już nie macie!