Tajemnice placu św. Józefa
Prezydent
Rozdział dziewiąty
Tej soboty nie da się zapomnieć – powtarzali wzruszeni kaliszanie gromadzący się od rana w Rynku miasta. Nie dość, że od pięciu lat na powrót żyli w Polsce, a Kaliszem rządzili polscy włodarze, to jeszcze w dodatku kaliszanin został drugim prezydentem odrodzonej ojczyzny i tego właśnie dnia, miał otrzymać od władz miasta tytuł Honorowego Obywatela Kalisza. Jako pierwszy w historii.
Stanisław Wojciechowski, bo to o nim mowa, zasiadł w rządzie Ignacego Paderewskiego, sprawując funkcję ministra spraw wewnętrznych. Jego najważniejszym zadaniem było zapewnienie spokoju społecznego podczas pierwszych wyborów parlamentarnych do Sejmu Ustawodawczego. Z tego zadania wywiązał się znakomicie. 20 grudnia 1922 roku, cztery dni po zabójstwie Gabriela Narutowicza, Zgromadzenie Narodowe wybrało Wojciechowskiego na stanowisko prezydenta RP. Jego kandydaturę wysunął Wincenty Witos. „Prezydenta Wojciechowskiego uważano powszechnie za człowieka nadzwyczaj prawego i uczciwego, dorastającego przy tym do zajmowanego stanowiska. W krótkim też czasie potrafił on też zdobyć sobie szacunek niemal u wszystkich” – pisał Witos. W kwietniu 1924 roku, jako prezydent, wydał rozporządzenie o zmianie ustroju pieniężnego – złoty zastąpił markę polską. W 1926 roku zamach majowy, który stał się zwycięstwem sił popierających Józefa Piłsudskiego, doprowadził nie tylko do dymisji rządu, ale także do ustąpienia z urzędu prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. Wojciechowski nie chciał zgodzić się na siłowe obalanie aparatu państwowego i łamanie konstytucji. W tamtym momencie zakończyła się także jego wieloletnia przyjaźń z Piłsudskim. Po odejściu z polityki poświęcił się działalności spółdzielczej w „Społem”, był także profesorem Szkoły Głównej Gospodartswa Wiejskiego i Wyższej Szkoły Handlowej. Los doświadczył okrutnie rodzinę prezydenta w okresie okupacji. Jego syn Edmund, członek warszawskiej palestry, został aresztowany i wysłany do KL Auschwitz za pomoc jakiej udzielał kolegom po fachu pochodzenia żydowskiego. Niemieckie władze uzależniły jego zwolnienie z obozu od podpisania przez jego ojca, byłej głowy państwa polskiego, legalność rządu RP na uchodźstwie. Wojciechowski odmówił, a Edmund jeszcze w tym samym roku zginął w Auschwitz.
Życiorys Stanisława Wojciechowskiego jest nadzwyczaj bogaty i bez wątpienia warto dokładniej mu się przyjżeć. W tym miejscu jednak skupię się jedynie na kilku prostych faktach z jego kaliskiego życia. Jak czytamy w zachowanym akcie chrztu wystawionym w parafii pw. Wniebowzięcia Najświetszej Marii Panny – znanej dziś głównie jako Narodowe Sanktuarium Św. Józefa w Kaliszu – prezydent przyszedł na świat 15 marca 1869 roku w małej wsi Tyniec pod Kaliszem, która dziś jest już dzielnicą miasta. Był synem wywodzącego się ze zubożałego szlacheckiego rodu Feliksa Wojciechowskiego i jego drugiej żony Florentyny. W ww. metryce chrztu znajdziemy również informację, że mały Staś otrzymał chrzest 28 kwietnia 1869 roku i że jego czterdziestoletni wówczas ojciec, był zatrudniony jako dozorca w kaliskim więzieniu.
Więcej niech zdradzi Czytelnikom już sam prezdent...
***
Gimnazjum filologiczne skończyłem w Kaliszu w 1888 roku - tym właśnie stwierdzeniem drugi prezydent Rzeczpospolitej Polskiej postanowił otworzyć swoje wspomnienia, które zaczął spisywać w 1937 roku, w swej willi na warszawskiej Kolonii Staszica . Już wcześniej zdecydował, że nie będzie pisał o swoim dzieciństwie. Przecież mąż stanu nie będzie opowiadał czytelnikom o tym jak chodził po drzewach z rówieśnikami, dostał w nos od kolegi ze szkoły albo uciekał przed rozkrzyczanym stadem gęsi w obawie, że zrobią mu krzywdę. Takimi wspomnieniami może podzielić się z żoną, dziećmi albo i przyjaciółmi, ale nie z tymi, którzy mają zapamiętać go jako poważnego polityka, patriotę czy choćby profesora akademickiego. - W sierpniu tegoż roku zapisałem się na wydział fizyko-matematyczny w uniwersytecie warszawskim – przeskoczył zgrabnie z Kalisza do stolicy. - Przyjechałem do Warszawy zupełnie nie obeznany z prądami i tajnymi organizacjami, które w tym czasie ogarniały młodzież. Kalisz, najbardziej wysunięte na zachód miasto Kongresówki, nie miał jeszcze połączenia kolejowego z Warszawą; do najbliższej stacji w Kutnie było 120 km jazdy karetką pocztową – prezydent oderwał pióro od kartki, na której uwieczniał swą młodość i zapytał sam siebie czy nie wyjaśnić młodym czytelnikom czym była owa pocztowa karetka. Szybko jednak doszedł do wniosku, że da sobie z tym spokój. Dojrzali wiekiem czytelnicy będą wiedzieli o co chodzi, a młodzi, najwyżej zapytają rodziców. Albo dziadków. - Nie łączyły nas żadne węzły organizacyjne z młodzieżą warszawską, żyliśmy w odosobnieniu – pisał więc dalej. - Pierwsze tajne kółko uczniowskie powstało w Kaliszu dopiero w 1897 roku. Przedtem stosunki z innymi szkołami ograniczały się do zabiegów o wydostanie tematu egzaminacyjnego z języka rosyjskiego, co decydowało o otrzymaniu matury. Temat był wyznaczany jeden dla wszystkich szkół w Kongresówce. Corocznie w końcu maja ósma klasa każdej szkoły starała się zawczasu wydostać temat za pomocą łapówki albo wykradzenia przez woźnego gimnazjalnego. Komu się to udało, zaraz komunikował temat innym szkołom w umówiony sposób... - Stanisław Wojciechowski znów przerwał pisanie. Bo czy to wypada by pisał takie rzeczy? Maturzyści dający łapówki za zdradzenie im tematu egzaminacyjnego? Albo namawiający woźnego by go dla nich wykradł? Czy nie zarzucą mu, że deprawuje młodzież? A może nawet, że kupił sobie egzamin dojrzałości? On, który ma świecić przykładem? Ale przecież tak właśnie to wyglądało, pomyślał. Co będzie, to będzie. - Pomimo tej tajnej pomocy i wysiłków Kozłowskiego i Dymitriewskiego, głównych rusyfikatorów w naszej szkole, wyniki ostateczne z języka rosyjskiego były marne – kontynuował wątek. - Większość nauczycieli Polaków również słabo władała językiem rosyjskim. Gdy rusyfikatorzy zakazywali rozmawiać po polsku, posługiwaliśmy się gwarą łacińską. Nasz makaronizm rozweselał ciężkie życie opiekunów klasowych. Spośród nauczycieli wdzięczną pamięć zachowałem o ks. prefekcie Szafnickim, który swym postępowaniem i podniosłymi kazaniami zagrzewał nas ku dobremu, i o Stefanie Gillerze, który nauczył nas dobrze pisać po polsku i pobudził do uzupełniania poza szkołą szczupłych wiadomości z historii i literatury polskiej.
Giller!.. – westchnął prezydent, odłożył pióro na biurko, oparł się wygodnie o obity skórą fotel i przywołał w pamięci obraz pełnego pasji mentora. Pewnego deszczowego, wrześniowego Giller postanowił wyprowadzić swoich uczniów ze szkoły by... nauczyć ich, że spacery to bardzo dobra rzecz. Nawet w deszczowe dni. No tak przynajmniej brzmiało oficjalne uzasadnienie opuszczenia gmachu gimnazjum. Nad Kaliszem wisiały ciemne, nabrzmiałe chmury. Deszcz cichł na krótko, by potem uderzać ze zdwojoną mocą. Staszek i jego koledzy już po chwili mieli wilgotne czupryny, ale kroczyli dzielnie za maszerującym pod czarnym parasolem Gillerem. Sto razy woleli moknąć na gwarnej ulicy niż siedzieć godzinami w szkolnych ławach. Co ciekawe, nauczyciel nie przemierzał miasta spacerowym krokiem lecz wyraźnie i szybko zmierzał do tylko sobie znanego celu. Celem tym, okazał się wkrótce Plac Św. Józefa, na środku którego pysznił się pomnik upamietaniający spotkanie dwóch cesarzy w Kaliszu. Pierwszym z nich był car Mikołaj I, którego kaliszanie byli poddanymi. Drugim, cesarz Fryderyk Wilhelm III. I właśnie przed tym pomnikiem zatrzymali się gimnazjaliści wraz ze swoim profesorem.
- Spójrzcie chłopcy – przemówił teatralnym szepte, i podniósł oczy ku ołowianym chmurom. – Nawet niebo dziś płacze! I wierzcie mi, płacze nie przypadkiem.
- Czyżby nad naszą głupotą, profesorze? – zachichotał jeden z gimnazjalistów.
- Także – odpowiedział Giller spoglądając lodowatym wzrokiem na żartownisia. – Jednak przede wszystkim płacze nad losem tego miasta. Płacze w rocznicę bardzo smutnych dla nas kaliszan i dla nas Polaków, wydarzeń. Dokładnie pięćdziesiąt dwa lata temu, 11 września 1835 roku do Kalisza przyjechali dwaj potężni nieprzyjaciele Polski. Dwaj następcy grabieżców, dwaj okupanci: car Rosji i cesarz pruski. Przyjechali tu by zamanifestować swoją władzę i obwieścić wszem i wobec, że ktokolwiek zechce przeciw tej władzy wystąpić, będzie musiał się zmierzyć z dwoma potężnymi siłami, dwoma wielkimi armiami.
- Dlaczego spotkali się właśnie tutaj? – zapytał Staszek, który historię o spotkaniu cesarzy owszem znał, ale dotąd jakoś szczególnie się nią nie interesował.
- Miejsce było symbolem. Kalisz to najdalej wysunięte na zachód miasto ,i zaraz obok znajduje się granica z Prusami. Więc to trochę tak, jakby spotkali się na granicy – wyjaśnił mu Giller i wrócił do właściwej opowieści. – Ten haniebny pomnik ustawiono tu sześć lat po ich wizycie, oczywiście na jej pamiątkę. Ja już pewnie tego nie dożyję, ale mam nadzieję, że wy doczekacie dnia, kiedy zostanie on usunięty. To znak naszego cierpienia i upokorzenia. Podobnie jak tamten sobór – Giller odwrócił się w stronę spektakularnej prawosławnej świątyni, władczyni placu. Była to młoda budowla, liczyła sobie niespełna dekadę.
Kalisz po słynnym kongresie wiedeńskim został włączony w granice Imperium Rosyjskiego i w latach 1837-1844, a następnie 1867-1918 pełnił rolę stolicy guberni. Ponieważ w związku z powyższym zjechało do miasta wielu wyznawców prawosławia, miejscowe władze zaborcze postanowiły zapewnić im należytą świątynię. W 1874 roku zakupiły nieruchomość usytuowaną w strategicznym punkcie miasta tj. u zbiegu ulicy Warszawskiej i Panny Marii , by tu rozpocząć budowę monumentalnej, neobizantyjskiej cerkwii. A właściwie, to nie tyle cerkwii, co soboru. Bo miasto o randze gubernialnej zasługuje na świątynię o wyższej randze niż cerkiew. Zresztą jej patroni też musieli być wyjątkowo znamienici, stąd wybór padł na Apostołów Piotra i Pawła. Staszek samą budowę soboru pamiętał przez przez mgłę. Wioska Tyniec, w której mieszkał, należała do parafii kolegiackiej, więc widywał rosnące w cieniu św. Józefa mury, przyjeżdżając na msze niedzielne z rodzicami. Znacznie lepiej pamiętał jak jego ojciec pomstował w domu na to, że pięciokopułowy sobór nie tylko nie pasuje do reszty architektury Placu Św. Józefa, ale przede wszystkim swym przepychem i rozmiarem dominuje, niczym ruski car, nad kolegiatą. Miejscem absolutnie świętym dla Polaków. Feliks Wojciechowski często wspominał z rozrzewnieniem jak szedł przez Plac Św. Józefa, z maleńkim Stasiem w ramionach, niosąc go do chrztu. Plac był jeszcze wolny od tego ruskiego nieszczęścia! – wzdychał. Matka Stasia, choć świetnie rozumiała co mąż ma na myśli, przywoływała go jednak do opamiętania, rzucając groźnie: Nie bluźnij, Feliks! W soborze ten sam Bóg, co u nas w kolegiacie! Dodawała też, że świątynia, zawsze, po pierwsze jest Boża, a potem dopiero Polaków, Rosjan czy Niemców. Przecież oni nie postawili tego soboru z miłości do Boga, tylko z nienawiści do nas! Nie rozumiesz tego, kobieto? - złościł się wtedy ojciec. Oczywiście, że rozumiała. Jednak chrześcijańskie świątynie, niezależnie od tego czy były katolickie, protestanckie czy prawosławne, były dla przede wszystkim domami Bożymi. Gdy sobór wyświęcano Staś miał lat 8 i powoli przygotowywał się do I Komunii Świętej, którą podobnie jak chrzest, przyjmował „u św. Józefa”.
- Pobyt cesarzy w Kaliszu trwał 11 dni – zakomunikował swoim uczniom Stefan Giller i zamknął czarny parasol. Bo deszcz przestał na szczęście padać. – Wielu kaliszan odnosiło się do niego z niechęcią. Miał on na celu względy polityczne i manifestował trwały sojusz pomiędzy Prusami i Rosją. Był też okazją do balów, rautów oraz wojskowych parad sprzymierzonych zaborczych wojsk. Z monarchami obu zaborców przybyli do nas także arystokraci. Car Mikołaj I zjawił się w Kaliszu razem z wielkimi książętami Konstantym i Michałem oraz księżniczką Olgą. Królowi Prus Fryderykowi Wilhelmowi II towarzyszyli książęta: Karol, August, Fryderyk, Wilhelm i Franz August Carl. Ostatni z książąt zmienił później swoje imię na Albert i ożenił się z brytyjską księżniczką Wiktorią, czyli dzisiejszą królową. Musicie też wiedzieć, że Rosjanie na cześć Fryderyka Wilhelma urządzili spektakularny, jeśli nie bezprecedensowy koncert. Odbył się właśnie tutaj, na Placu Św. Józefa. W otoczeniu wojsk różnych formacji, ustawiono orkiestrę liczącą ponad dwa tysiące muzyków. A gdy na wieży kolegiackiej zegar wybił siódmą wieczorem, na znak dany przez tambor-majora z Preobrażeńskiego Pułku Gwardii, zagrała ona na cześć gości capstrzyk wieczorny. – Po tych słowach Giller odwrócił się przodem do wschodniego skrzydła stojącego tuż za nimi pałacu gubernatorskiego, którego linia biegła wzdłuż Placu Św. Józefa. – A teraz spójrzcie, na ten balkon – polecił. - Najdostojniejsi goście zjazdu cesarzy, z nimi sami włacznie, słuchali tego koncertu właśnie z niego. Ten balkon zbudowano na tę okazję.
Staszka, o wiele bardziej niż opowieść o koncercie, zaciekawiła historia manewrów wojskowych Prusów i Rosjan. Zostały zorganizowane również w związku ze zjazdem cesarzy na polach Warszówki i Kościelnej Wsi i były dla rdzennych mieszkańców gubernii przygnębiającym pokazem siły.
- Zapamiętajcie dzisiejszą lekcję – podkreślił nauczyciel kończąc opowieści o kaliskim wrześniu 1835 roku. – I nigdy nie pozwólcie sobie wmówić, że to carowie podnieśli rangę tego miasta. Bo przecież do tego próbują was przekonać zaborcy.
Gdy następnego dnia prezydent Wojciechowski usiadł za biurkiem by kontynuować spisywanie swych kaliskich wspomnień rozpoczął od bardzo patriotycznej nuty. W polskich domach można było znaleźć lipskie i paryskie wydania naszych romantyków, przywożone przez zieloną granicę z Wielkopolski. Poza tym na straży naszej polskości stała rodzina i religia – zapisał. - Na zewnątrz Kalisz robił wrażenie wiernopoddańczego miasta. Nie było zatargów z władzami, zabiegi rusyfikacyjne były słabsze niż w innych miastach, co w części przypisać należało układnemu gubernatorowi Daraganowi, byłemu oficerowi gwardii, w części zaś temu, że rusyfikatorzy nie śpieszyli do miasta bardzo oddalonego od kolei. Zaloty miejscowej administracji do dusz polskich były paraliżowane przez wspomnienia ostatniego powstania i zgrzyty, wywoływane zarządzeniami władz centralnych, jak np. nakaz, żeby w galówki po nabożeństwie chór uczniowski śpiewał „Boże caria chrani“. Na placu św. Józefa stał pomnik zjazdów Aleksandra I i Mikołaja I z królem pruskim Fryderykiem, spiskującym przeciwko Polsce. W wielu rodzinach żywa była pamięć powstania 1863 roku, w którym najbliżsi przypłacili miłość ojczyzny życiem albo wygnaniem na Syberię. Jak relikwie przechowywano czarne rogatywki, pokazywano ukryte w ogrodach i lasach mogiły powstańców. W okolicach Kalisza walczyły oddziały Miśkiewicza, Parczewskiego, Taczanowskiego. Wszystko to rozbudzało w nowym pokoleniu gorące uczucia patriotyczne, których nie mogła wytępić szkoła rosyjska - zapewniał Wojciechowski. - Zabiegi rusyfikatorów osiągały tylko ten skutek, że potęgowały w nas uczucie spójni narodowej - silnej podstawy w późniejszej działalności. Z takim domowym przygotowaniem przyjechałem do Warszawy, znajdując tutaj nową pobudkę w tajnych kółkach studenckich, założonych w 1885 roku.
Cóż bym jeszcze mógł napisać o tym moim kochanym Kaliszu? – zapytał sam siebie, w dodatku na głos, prezydent odkładając pióro i rozluźniając prawą dłoń. – O tym, że w 1926 roku nieznani sprawcy, działający z pobudek patriotycznych, usunęli większość carskich emblematów i zdemolowali obelisk? I, że przyspieszyło to jego pełen demontaż, który nastąpił rok później? Albo, że sobór św. Piotra i św. Pawła rozebrano w 1930 roku? A może o tym z jaką radością przemierzałem Plac Św. Józefa jako prezydent wolnej Polski lub z jakim wzruszeniem dziękowałem św. Józefowi Kaliskiemu, że wysłuchał modłów proszących o odrodzenie ojczyzny? Przemyślę to jeszcze. Na ten moment pokazałem, że to w Kaliszu wszystko się dla mnie zaczęło: i rodzina, i religia, i droga do wolnej Polski.
Publikację drugiego tomu wspomnień Stanisława Wojciechowskiego obejmującego lata 1918 – 1922 pokrzyżował wybuch II wojny światowej. Po jej zakończeniu, prezydent nie miał szans wydać do w kraju rządzonym już przez komunistów. Zmarł zresztą niespełna 8 lat po zakończeniu wojny, w kwietniu 1953 roku, w Gołąbkach. Trzeci tom, w którym prezydent miał opisać m.in. rok 1923 nie powstał już nigdy. Choć Wojciechowski miał go w planach. To naturalnie wielka szkoda, bo wspaniale byłoby przeczytać jego własną opowieść o tym, jak został pierwszym Honorowym Obywatelem Kalisza. Z tamtego niezwykłego dnia zachował się na szczęście do dziś fragment przemówienia, w którym mówi o swym rodzinnym mieście.
Dzień dzisiejszy przypomniał mi moje lata dzieciństwa i młodości spędzone w Kaliszu. Tutaj mój ojciec, jak świętą relikwię, przechowywał rogatywkę powstańczą: matka moja uczyła mnie kochać i poświęcać się dla ojczyzny, opowiadając o strasznych chwilach powstania; tutaj na cmentarzu spoczywa ciotka moja, co ślubowała pozostać panną do śmierci, gdy Moskale zamordowali jej narzeczonego w Powstaniu. Tutaj w gimnazjum kształcili mojego ducha tacy zacni ludzie, jak prefekt ks. Szafnicki i nauczyciel języka polskiego, Stefan z Opatówka, brat członka Rządu Narodowego, Agatona Gillera. Tutaj uczyłem się miłości ojczyzny, wiary w lepszą jej przyszłość i wyrabiało się we mnie silne przekonanie, że Polska niepodległą być musi.
Kalisz doznał na sobie, do jakiego barbarzyństwa dojść może naród, skądinąd cywilizowany, gdy opęta go mania wielkości budowanej na kulcie siły militarnej. Obowiązkiem obecnego pokolenia jest zapewnić silne podstawy państwu polskiemu, świetny rozwój jego kultury i potęgi, ale nie takiej, do jakiej dążyli nasi sąsiedzi. Jak niegdyś zdawałem w tym mieście egzamin dojrzałości, tak teraz wszyscy powołani jesteśmy do zdania egzaminu dojrzałości politycznej przy budowie swojego państwa. Praca budowania wymaga przede wszystkim zgodności wysiłków obywatelskich. Jestem z wami od chwili urodzenia i pozostanę takim, jakim wychował mnie Kalisz, do ostatniej chwili życia.