Tajemnice placu św. Józefa
Księgarnia pana Asnyka
Rozdział siódmy
Nie bez kozery mówi się o Kaliszu, że jest miastem pisarzy. I wcale nie dlatego, że internetowa encyklopedia Wikipedia, wiąże z nim aż 58 literatów, a dlatego, iż troje z tego grona, to tuzy wielkiej literatury polskiej. Każdy kaliszanin wymieni wspomnianą trójkę jednym tchem, jednak tych, którzy kaliszaninami nie są, wypada poinformować, że mowa o Marii Konopnickiej, Marii Dąbrowskiej i Adamie Asnyku. Asnyk, jako jedyny z tego grona przyszedł na świat w Kaliszu, choć jego pochodzący z Pińszczyzny ojciec większość życia spędził w Warszawie i trafił do miasta św. Józefa dość przypadkowo. Nawiasem mówiąc, w dniu narodzin jedynego syna zamieszkiwał w Kaliszu najwyżej od dwóch lat. Tamtej jesieni, której rozpoczęło się życie wielkiego poety, Plac Św. Józefa obchodził trzydziestolecie swego istnienia. Wkrótce w jego granicach, za sprawą ojca Adama, miała pojawić się pierwsza w mieście księgarnia. Niestety, nie wiemy dokładnie w którym roku powstała, ani gdzie konkretnie się mieściła. Jednak z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością możemy powiedzieć, że przyszły poeta nie raz zaopatrywał się w niej w tomiki ulubionych wierszy. To wielka szkoda, że sławny już za życia Adam Asnyk, nie napisał o księgarni ojca w żadnym ze swoich wspomnień. (No, przynajmniej żaden taki zapis nie zachował się do naszych czasów.) Cudownie byłoby przecież zajrzeć do jego kaliskiej młodości i choćby chwilę zanurzyć się w jej atmosferze. Dziś możemy spróbować tego przy pomocy wyobraźni, opierając się na fundamencie znanych historykom faktów.
***
Sprawdzony przyjaciel to skarb – lubił mawiać Kazimierz Asnyk dodając natychmiast, że on sam ma szczęście posiadać aż dwa takowe. Obu z nich Bóg raczył podarować mu w nagrodę za trud waleczny trud i rany odniesione pod Olszynką Grochowską. Trzydziestoczteroletni Asnyk, porucznik wojsk polskich za czasów Wielkiego Księcia Konstantego, w czasie najkrwawszej bitwy Powstania Listopadowego został ciężko ranny. Gdyby nie starania lekarza wojskowego Adama Bogusława Halbicha, zapewne by się wykrwawił. Uratowałeś mi życie, będę twoim dłużnikiem do śmierci – powiedział Kazimierz patrząc w oczy swemu wybawcy. Szkoda, że nie dam rady uratować cię przed sybirem - odpowiedział ze smutkiem Halbich. Da Bóg, a wrócę z tej tułaczki, a wtedy cię odnajdę i należycie ci podziękuję – próbował pocieszyć lekarza Kazimierz. Halbich powiedział wtedy, że pracuje jako lekarz w kaliskim szpitalu, że zapisze mu swój adres i kiedy tylko zsyłka się skończy oczekuje go u siebie. Lekarz doskonale wiedział, że jeśli Asnyk przeżyje zesłanie i uda mu się dotrzeć do kraju, będzie pozbawiony jakichkolwiek środków do życia. A do tego, nie wiadomo przecież, jakie jeszcze choroby i niemoce przyciągnie ze sobą z głębi mroźnej Rosji. Mężczyźni uścisnęli się po bratersku i rozstali na całe lata.
W bitwie o Olszynkę Grochowską brał też udział niejaki Wojciech Gałczyński, właściciel majątku ziemskiego i wspaniałej stadniny koni. Został zesłany do tej samej wioski co Kazimierz. Wojciech był dziewięć lat od niego starszy, a w rodzinnych Siąszycach pod Koninem zostawił młodą żonę i maleńką córeczkę. Kazimierz zyskał więc wkrótce drugiego przyjaciela. Po pięciu latach katorgi do Kazimierza i Wojciecha dotarła wieść o amnestii ogłoszonej przez cara, która zwracał im wolność. Dziś trudno w to uwierzyć, ale droga do ojczyzny zajęła im aż dwa lata. Kazimierz myślał o tym by osiąść na powrót w Warszawie, ale Gałczyński nawet nie chciał o tym słyszeć. Namawiał Asnyka by udał się wraz z nim do Siąszyc. Przynajmniej na początek.
- Miejsca u mnie dla ciebie nie zabraknie – zapewniał Wojciech. – Odpoczniesz, sił nabierzesz, zastanowisz się co dalej. A może jakaś miejscowa panna wpadnie ci w oko i rodzinę założysz? Poza tym, skoro obiecałeś doktorowi, że przyjedziesz do Kalisza, to chociaż jedź mu się pokazać.
I tak oto Kazimierz Asnyk trafił do Wielkopolski.
Gdy obaj panowie dotarli do siąszyckiego majątku zostali wzięci przez miejscowych za najzwyklejszych włóczęgów. Zatem musieli wyglądać bardzo kiepsko. Jedynie stary pies Gałczyńskich, Sułtan, usłyszawszy – od lat niesłyszany – głos swojego pana, wyskoczył z budy i dopadł do niego radośnie. Kazimierz wiedział jak Wojciech martwił się o stan dobytku będąc w Rosji. Zostawił przecież nagle i to na długie lata doskonale prosperujący majątek. Obawiał się, że dużo młodsza żona Aniela, może nie podołać obowiązkom. I nie pomylił się. Okazało się, że w czasie jego nieobecności majątkiem zajmowali się sąsiedzi gdyż biedna Aniela popadła w melancholię. Gałczyński szybko wziął się za robotę. Pracował razem z ludźmi. Nic więc dziwnego, że uchodził za dobrego dziedzica. Chciał uwłaszczyć chłopów, urządził piekarnię i pralnię, wybudował czworaki. Twierdził, że człowiek musi mieszkać jak człowiek, żeby być człowiekiem. Kazimierz widząc entuzjazm przyjaciela również postanowił zawalczyć o swoje życie. Na początek wybrał się do Kalisza by pokłonić się Halbichowi, który zdążył już objąć stanowisko dyrektora Szpitala Głównego Świętej Twórcy. A kiedy Halbich, Adam przedstawił mu przy domowym obiedzie Konstancję Zagórowską wychowawczynię swoich dzieci, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mocniej zabiło mu serce. Nim jednak poprosił ją o rękę, zadbał o byt swej przyszłej rodziny, uruchamiając sklep ze skórami i suknem. Trzydziestopięcioletnia Konstancja i czterdziestoletni Kazimierz wzięli ślub 15 lipca 1837 roku w kościele św. Mikołaja w Kaliszu, a świadkami zostali brat Konstancji Józef Zagórowski i doktor Adam Bogusław Halbich. Nieco ponad rok później, 11 września 1838 roku na świat przyszedł ich syn, któremu nadali imię Adam – na cześć doktora oczywiście.
Mijały lata. W 1841 roku doktor Halbich przeniósł się z rodziną do Warszawy, gdzie zasłynął jako lekarz niosący bezinteresowną pomoc biednym. Niedługo potem został także współzałożycielem pierwszego w Królestwie Polskim czasopisma lekarskiego pt. „Tygodnik Lekarski”. Gałczyński doczekał się pięciu kolejnych córek i nie dość, że postawił swój majątek na przysłowiowe nogi, to sława jego stadniny koni niosła się od Bałtyku aż po Tatry. Kazimierz natomiast został szanowanym w Kaliszu człowiekiem interesu, który prócz sklepu z suknem i skórami, posiadał też własny hotel w mieście, a do tego otworzył pierwszą w Kaliszu księgarnię, w której działała również czytelnia i wypożyczalnia książek. I ta ostatnia mieściła się przy Placu Św. Józefa. Jednak co najważniejsze, trzej przyjaciele z Powstania Listopadowego wciąż byli jak bracia.
Wczesnym latem 1855 roku Asnykowie uznali wspólnie, że siedemnastoletniemu Adasiowi bardzo przydałyby się długie wakacje z dala od miasta. Chłopak kończył gimnazjum, był bardzo wysoki, bardzo chudy i bardzo blady. Oboje obawiali się, że przemęczony nauką jedynak zapadnie wkrótce dnia na zdrowiu i ani nie ukończy szkoły, ani tym bardziej nie rozpocznie studiów. A ogromnie zależało im przecież by zdobył porządne wykształcenie. Pewnego dnia Kazimierz podzielił swoimi spostrzeżeniami z Wojciechem, a ten natychmiast zaproponował, że zabierze Adasia do Siąszyc na całe trzy miesiące. Adam bardzo lubił wuja Gałczyńskiego – bo tak go nazywał – więc szczerze się ucieszył. Wojciech przyjechał po niego własnym powozem i z własnym woźnicą, tuż po nocy świętojańskiej. Asnykowie mieszkali przy ulicy Warszawskiej, więc powóz zatrzymał się najpierw przed ich kamienicą, a woźnica wraz z Adasiem przymocowali kufer podróżny chłopca do pojazdu. Następnie zajechał na Plac Św. Józefa by Wojciech mógł wejść do kolegiaty na krótką modlitwę przed Cudownym Obrazem Świętej Rodziny, a Asnyk junior do księgarni ojca po książki, które chciał zabrać ze sobą do Siąszyc. Bo pamiętać należy, że w księgarni Kazimierza działała również wypożyczalnia książek.
Księgarnia prezentowała się wspaniale. W wykuszowej witrynie z ciemnego drewna, ustawiono zgrabny fotelik z żółtego pluszu, z podłokietnika którego, spływał leniwie, artystycznie ułożony, brązowy pled. Obok fotela przysiadł okrągły stoliczek na rzeźbionej nóżce, na którym spoczywał stosik pięknie oprawionych książek, nie mniejszej urody porcelanowa filiżanka, pasujący do niej porcelanowy dzbanek herbaciany i otwarta powieść Alexandra Dumasa. Obok stał otwarty kufer z kolejną porcją powieści, poradników, słowników, bajek dla dzieci et cetera. Całość wyglądała niczym maleńki pokoik do czytania, do którego chciało się wskoczyć, rozsiąść wygodnie i z filiżanką gorącej herbaty w dłoni, zanurzyć bez reszty w świecie choćby i trzech muszkieterów. Górną część witryny wieńczył pyszny aksamitny lambrekin w kolorze bursztynu, a jej boki otulały takie same zasłony podwiązane żółtymi, atłasowymi szarfami. Na szybie wystawowej, tuż nad fotelem, unosiły się trzy złote słowa: „Księgarnia. Kazimierz Asnyk.” A wnętrze właściwie nie wyglądało jak sklep. Przypominało raczej salon albo bibliotekę, tym bardziej, że na środku stał pokaźny stół, a przy nim sześć krzeseł. Ściany pomalowano na ciepły miodowy kolor, sufit zdobiły sztukaterie. Na drewnianej podłodze położono duży perski dywan w różnych odcieniach brązu i żółci. Brąz ten idealnie rezonował z pięcioma dużymi regałami wykonanymi z tego samego drewna co konstrukcja witryny. W kąciku, nieopodal drzwi ustawione było wdzięczne biureczko przy którym siedział niezwykle uprzejmy sprzedawca i tylko ono przypominało goszczącym w tym lokalu osobom, że znajdują się w sklepie z książkami. Pierwszy z regałów mieścił dzieła z zakresu rozmaitych nauk. Drugi i trzeci regał zajmowała literatura piękna i poezja. Czwarty mapy, atlasy, przewodniki i książki dla dzieci. Piąty regał natomiast nazywany był regałem bibliotecznym, bo tylko na jego półkach stały książki, które można było wypożyczać. Na jednej ze ścian zawisł oprawiony w złoconą ramę obraz olejny przedstawiający śliczną, młodziutką guwernantkę czytającą, gdzieś na łonie natury, dwojgu pięknie ubranym dzieciom. (Kazimierz mawiał, że dzieło to przypomina mu dzień, w którym pierwszy raz ujrzał swoją małżonkę.) Zaś na przypominającej biureczko sprzedawcy konsolce, usadowionej tuż pod obrazem, ułożono kilka bardzo starych ksiąg. Jedną z nich liczyła ponad pół wieku i została wydana w Drukarni Jego Królewskiej Mości i Rzeczpospolitej. Jej autorem był niegdysiejszy Kustosz Sanktuarium Św. Józefa ks. Stanisław Józef Kłossowski, a tytuł brzmiał: „Cuda y łaski za przyczyną y wzywaniem Mniemanego Oyca Jezusowego Józefa Świętego...”. Książka ta, a właściwie to księga, bo liczyła sobie naprawdę wiele pożółkłych stron, stanowiła w ostatnim czasie przedmiot szczególnej uwagi w księgarni. Kazimierz pragnął wznowić jej wydanie i dodatkowo uzupełnić je o świadectwa kolejnych cudów z kolejnych dekad. Ustawił księgę na eksponowanym miejscu, a każdego z zainteresowanych nią klientów pytał czy przypadkiem nie zna kogoś, kto doświadczył łaski za sprawą św. Józefa Kaliskiego i nie wie czy nie zechciałby się tym podzielić. Instruował również, że poszukuje współczesnych świadectw bo pragnie nie tylko wznowić dzieło ks. Kłossowskiego, ale także uzupełnić je o nowe historie. Księga łask i cudów przyciągała też do księgarni tych, którzy dowiadywali się, że na jej stronach umieszczono relacje ich krewnych. Przychodzili i jeśli potrafili czytać, odnajdywali właściwy tekst i zapoznawali się z nim (a czasami nawet go przepisywali), a kiedy nie potrafili czytać, prosili o odczytanie Kazimierza, pana sprzedawcę albo i Adasia, który często w księgarni bywał. W dniu, w którym Wojciech Gałczyński przyjechał po młodziutkiego Asnyka i po modlitwie przed Cudownym Obrazem, pojawił się w księgarni, przy stole nad księgą ks. Kłossowskiego, siedziały dwie wystrojone matrony, które z zaciekawieniem, ale też stanowczo zbyt głośno, czytały, świadectwo złożone niegdyś przez jedną z protoplastów...
Tego roku, Imć Pani Katarzyna Konopnicka, lat 67 mająca, ból fizycznie ciężki w lewej nodze przez 20 lat cierpiała, bo w całej tej nodze ustawicznie się dziury robiły, ciało gniło i kancerowało się i zropiała brzydka materia obficie codziennie ciekła, tak, że chust do owijania wystarczyć nie mogło...
Szczęśliwie, chwilę później, obie matrony zamilkły, bo każda z osobna zajęła się przepisywaniem cytowanej historii cudownego uleczenia do własnego kajecika. Adam podszedł wówczas to przeglądającego książki na regałach Wojciecha, bardzo zwięźle opowiedział mu (szeptem!) o dziele ks. Kłossowskiego i zapytał czy wuj nie zechciałby, w przyszłym wydaniu księgi łask i cudów, umieścić swego świadectwa dotyczącego pomocy jakiej jemu udzielił św. Józef.
- Zajmę się tym Adasiu, gdy już będziemy w Siąszycach. Przemyślę jak skonstruować tekst, ty też mi doradzisz co nieco w aspektach literackich, a może i nawet jakiś poetycki rys nadamy gotowej całości? – Wojciech uśmiechnął się ciepło do chłopca, będąc pewnym, że temat zakończyli, gdy nieoczekiwanie ujął go za ramię Kazimierz i popchnął delikatnie, acz stanowczo w kierunku stołu.
- Siadaj mój drogi i pisz – powiedział tonem niezłoszczącym sprzeciwu, zachowując przy tym jednak uroczy uśmieszek. - Zaraz dam ci papier i pióro.
- Kazinku – odpowiedział bardzo grzecznie Gałczyński. – Czas już ruszać do Siąszyc, kawał drogi przed nami!
- Mamy przecież czerwcowe dni, kochany! Najdłuższe w roku! Zmrok zapadnie dopiero koło dziesiątej. Jak cię teraz tu nie dopilnuję, to tej relacji nie zobaczę!
I tak Wojciech Gałczyński przy dużym dębowym stole, w księgarni przy Placu Św. Józefa zaczął pisać, jak to św. Józef pojawił się przy nim w głębi Rosji.
Dopiero co się ożeniłem i zostałem ojcem pierwszej córki. Miałem wielkie plany, kochałem nad życie moich najbliższych i moją ziemię. Jednak ponieważ bardzo cierpiałem z powodu nieszczęścia jakie dotknęło moją Ojczyznę, z powodu strasznej niewoli w jaką popadła, gdy tylko dowiedziałem się, że w Warszawie wybuchło powstanie, postanowiłem się do niego przyłączyć. Moja młoda, śliczna Anielka płakała jak dziecko. Nie chciała mnie puścić. „Zabiją mi cię tam!” – powtarzała. Tłumaczyłem jej, że robię to dla niej, dla naszej córeczki i dzieci, które dopiero przyjdą na świat, ale na niewiele się to zdawało. Powstanie wybuchło 29 listopada 1830 roku, a 30 listopada, późnym wieczorem wiedzieliśmy już o nim w Siąszycach. Nie czekając na nic, rankiem wyruszyłem do Kalisza, gdzie podążała również część szlachty z regionu, która zapragnęła przyłączyć się do powstania. Byłem wówczas podporucznikiem Jazdy Kaliskiej. Uradziliśmy z moimi towarzyszami, że tak szybko jak się da, zorganizujemy dwa pułki. Pierwszy, do którego należałem, wyruszył w kierunku Warszawy jeszcze w grudniu, a drugi w połowie stycznia następnego roku. Dodatkowo, zaraz po świętej Barbarze, w Kaliszu zaczął formować się I pułk ułanów, a Plac Św. Józefa stał się punktem zbornym dla ochotników. W lutym 1831 zostałem ciężko raniony w bitwie o Olszynkę Grochowską, dostałem się do niewoli i zostałem umieszczony w lazarecie w Słonimie. Gdy wydobrzałem przewieziono mnie do Bobrójska i tam na siedem miesięcy zamknięto w kazamatach. Pod koniec roku skazano mnie na pięć lat zesłania. Pewien byłem, że wyślą mnie na Syberię, o której mówiono, że to prawdziwe piekło ze śniegu i lodu, więc gdy usłyszałem, mam trafić w okolice Morza Kaspijskiego, do jakiejś wioski pod Astrachaniem, doznałem wielkiej ulgi w sercu. Dziękowałem Bogu, że mnie ocalił od śmierci pod Grochowem, mimo, że byłem poważnie ranny, dziękowałem, że dał mi przetrwać bobrujskie kazamaty. Mimo, iż moje położenie było nadzwyczaj trudne, wstąpiła we mnie nadzieja, że Najwyższy i zsyłkę da mi przetrzymać i pozwoli szczęśliwe wrócić do domu. W grudniu 1831 roku rozpoczęła się moja podróż do Astrachania. Była to prawdziwa droga przez mękę, bo w przeokrutnym zimnie, małymi sankami musiałem przejechać do celu po zamarzniętej Wołdze. Wigilia Narodzenia Pańskiego zastała mnie w podróży i niespodziewanie obudziła we mnie wielką żałość i rozpacz. Przemarznięty do cna, głodny i udręczony, mający przed sobą jeszcze długie dni tej straszliwej drogi, a po niej lata ruskiej katorgi, zdałem sobie sprawę, że mogę nie dożyć końca wyroku. Zacząłem wątpić w miłość mojej żony, zastanawiać się jak ona, tak przecież wrażliwa i krucha, przetrwa beze mnie tak długo. Czy nie rozchoruje się ze smutku? Czy nie zechce opuścić Siąszyc i zostawić majątku na pastwę losu? I wreszcie, czy będzie mi wierna? To była pierwsza Wigilia w moim życiu, którą spędzałem nie tylko z dala od ukochanych mi osób i Ojczyzny, nie tylko w nieznośnym zimnie i ciemności, ale także bez Kościoła, bez Boga... Straszna to była Wigilia. W całej rozpaczy, gwałtownie opanowały mnie myśli, że Bóg mnie opuścił, że pozostałem zupełnie sam na świecie. Zacząłem myśleć o tym by ukrócić swe cierpienie i tę straszną niepewność jutra, chciałem odebrać sobie życie. I nagle, zupełnie nie wiadomo skąd, przypomniał mi się miniony grudzień. Kalisz, Plac Św. Józefa, ochotnicy, którzy przed kolegiatą zgłaszali się do wojska, Msze święte, które w intencji Polski i powstańców odprawiano wtedy przed Cudownym Obrazem i w których przecież sam uczestniczyłem... Pomyślałem, że wkrótce przed tym niezwykłym portretem Świętej Rodziny rozpocznie się pasterka. Pozazdrościłem bardzo ludziom, którzy wezmą w niej udział. Wyobrażałem sobie, że sam stoję z nimi przed Św. Józefem i... , że się wcale się nie modlę. Bo nie mam już sił. Bo zamarza we mnie wiara i umiera nadzieja. Imaginowałem sobie, że stoję przed Nim i po prostu opowiadam Mu jak okrutnie mi źle. Oczami duszy widziałem jak zdanie, po zdaniu, słowo po słowie, wylewam przed Nim całą żałość z serca. A gdy wszystko wyrzuciłem ogarnął mnie dziwny pokój i co najważniejsze nie opuścił aż do końca zsyłki. Wiara i nadzieja też wkrótce zaczęły wracać. W wiosce Urzum, w której odbywałem wyrok Bóg niczym aniołami, otoczył mnie współtowarzyszami w niedoli o bardzo pięknych i szlachetnych sercach, którzy jak Szymon Cyrenejczyk Chrystusowi, pomagali mi nieść mój krzyż zesłania. Gdy wróciłem do domu, żona opowiadała mi, że i dla niej tamta Wigilia 1831 roku była bardzo bolesna. I, że aby zagłuszyć swój ból, całą noc modliła się o się o wiarę i siły dla mnie. Rok później dołączył do nas ksiądz spod Warszawy, który miał na imię Józef. Nieustannie polecał się swemu świętemu patronowi w modlitwach i zachęcał nas do tego samego. Tłumaczył, że Oblubieniec Maryi Panny doskonale rozumie naszą sytuację, bo sam przecież był trzy lata na wygnaniu. Posłuchałem księdza Józefa. I za każdym razem kiedy polecałem się Świętemu, podobnie jak tej ciemnej Wigilii, wyobrażałem sobie, że klęczę przed Jego Cudownym Wizerunkiem w kaliskiej kolegiacie.
Dziś mogę zaświadczyć, że św. Józef wędrował ze mną na tamtych niewygodnych sankach przez zamarzniętą Wołgę, że był ze mną w ziemi niewoli, a na koniec odprowadził szczęśliwie do kraju i do Kalisza, w którym dziś niniejsze świadectwo własnoręcznie składam i podpisuję.
- Sporo tego! – powiedział z niekrytym zadowoleniem Kazimierz Asnyk, trzymając w dłoniach trzy zapisane pięknym charakterem pisma kartki z ozdobnym herbem, który wymyślił dla własnej księgarni. – Jak tylko wrócę do domu, zaraz uważnie przeczytam.
- Jeśli uznasz, że coś należy poprawić, proszę cię abyś to zrobił – odparł całkowicie poważnie Gałczyński.
- W takich sprawach, przyjacielu, to musisz się już zwracać do naszego przyszłego wielkiego poety! – zażartował zerkając na syna Kazimierz. – Jemu tylko poezja w głowie! Siedzimy czasem w salonie, przy herbacie, rozmawiamy, a on ni z tego ni z owego zrywa się i biegnie do swojego pokoju pisać wiersz, bo natchnienie rzecz ulotna!
Gałczyński uśmiechnął się pocieszająco do Adama, podszedł do niego i stanął przy nim w pozycji jaka sugerowałaby, że jest członkiem eskorty młodzieńca. Po czym spojrzał uroczyście na Kazimierza i oświadczył:
- Powiem jedno: ma on dobrze w głowie! Będzie z niego dla Polski pociecha! Rośnie niepospolity człowiek i nie pozwolę mu dokuczać! Nawet tobie, Kazinku!