Tajemnice placu św. Józefa
Cud nad cudami
Rozdział jedenasty
Pan udaremnia zamiary narodów, wniwecz obraca zamysły ludów, ale zamiar Pana trwa na wieki – mówi psalm 149. Tym psalmem, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, modlił się w czasie swojego ziemskiego życia św. Józef. I słowa z tego psalmu mają bardzo wiele wspólnego z dziejami kaliskiego placu Św. Józefa. Dlaczego?
W powszechnej świadomości cuda (w tym cuda uczynione za wstawiennictwem św. Józefa, ma się rozumieć) przydarzają się ludziom. Najczęściej pojedynczym osobom, rzadziej dwóm lub kilkorgu osób. Naprawdę mało kto, myśli o tym, że Bóg dokonuje cudów w życiu całych narodów. Czasem wielu narodów na raz. I, że te cuda, choć są rzadsze niż te, które czyni w życiu ludzi, wcale nie są wydarzeniami nielicznymi. One są po prostu mało znane, mało nagłaśniane. Niektóre czekają jeszcze na odkrycie. Jedynm z takich cudów z wielką historią tle (bo najczęściej cuda w dziejach narodów są cudami, które mają miejsce w bardzo określonym kontekście historycznym) jest najgłośniejszy cud św. Józefa Kaliskiego czyli cudowne wyzwolenie więźniów KL Dachau 29 kwietnia 1945 roku.
Cud ten, dla wielu mieszkańców ziemi kaliskiej i wszystkich tych, którzy są czcicielami św. Józefa Kaliskiego z innych stron, stał się czymś tak oczywistym i tak codziennym, że dawno przestali dostrzegać w nim ogrom i istotę jego niezwykłości. (Absolutnie nie z jakichś złych intencji, ale raczej z tego, że zwyczajnie im on spowszedniał.) Ja tymczasem nie mogę oprzeć się wrażeniu, że spowszedniały poniekąd cud ten wciąż czeka jego na właściwe nagłośnienie i to nagłośnienie w skali globalnej. Św. Józef Kaliski przyszedł z pomocą tym, którzy Go o nią błagali w najgorszym momencie historii ludzkości – czyli w czasie najstraszniej i największej z wojen. Do tego w najstraszniejszym wymiarze tej wojny, w najstraszniejszej jej odsłonie, jaką niewątpliwie były obozy koncentracyjne. To Jego cud nad cudami. Swoiste opus magnum. No, w każdym razie jak dotąd, bo być może święty ma zanadrzu jeszcze bardziej spektakularną interwencję.
Cud ten nagłaśniali przez długie dekady po II wojnie światowej jego bezpośredni beneficjenci czyli księża zwani duchauczykami i świeccy byli więźniowie KL Dachau. Ponieważ jednak tych osób już z nami nie ma, zadanie mówienia światu o owym nadzwyczajnym wydarzeniu spada dziś na nas. Bo to jedno z tych świateł, których absolutnie nie można chować pod korcem.
Przed wybuchem II wojny światowej te tereny, które dziś stanowią dziś obszar diecezji kaliskiej, należały do diecezji włocławskiej. (Należały też jeszcze długo po wojnie, bo aż do 1992 roku.) Zaś kaliskie Sanktuarium Św. Józefa było jedną z najcenniejszych pereł w koronie włocławskiej diecezji. Dla kaliszan, faktyczna II wojna światowa rozpoczęła się 4 września 1939 roku. W godzinach rannych wkroczyły do miasta pierwsze oddziały niemieckie pod dowództwem generała piechoty J. V. Blaskowitza. Dziesięć dni później, 14 września, naziści zajęli Włocławek. W obu miastach zaczęły się aresztowania. W gronie zatrzymanych znaleźli się m.in. urzędnicy, prawnicy, lekarze, księża, nauczyciele, przedstawiciele ziemiaństwa czyli ci, którzy na danym terenie stanowili elity społeczne. Wielu z nich także wkrótce zamordowano. Eksterminacja elit społecznych podbitej Polski odbywała się w ramach Intelligenzaktion, a jedną z form jej realizowania było kierownie ww. osób do obozów koncentracyjnych. Najbardziej znanymi grupami, które na przełomie lat 1939/1940 wysłano do obozów byli polscy nauczyciele akademiccy, którzy trafili do Sachsenhausen i duchowni skierowani do Dachau. Z jednej strony, polscy duchowni byli przeznaczeni do eksterminacji jako przedstawiciele inteligencji, z drugiej natomiast jako ludzie religii, z którą naziści zażarcie walczyli.
Walka władz systemów totalitarnych z religią (nie tylko nazistów, ale i komunistów) była jedną z kwestii dla nich priorytetowych. Hitler był w równym stopniu antysemicki i antykatolicki[1] – zapewniał mnie w czasie jednego z moich wywiadów dr Michael Hesemann, niemiecki historyk specjalizujący się w tematyce III Rzesza-Kościół katolicki, autor znakomitych książek w tej dziedzinie, przełożonych również na język polski. - Wiedząc, że wiara chrześcijańska ma korzenie w judaizmie, winił „żydowską etykę współczucia” za osłabienie plemion teutońskich. Jego ideałem było pogańskie barbarzyństwo. Hitler uważał, że nie wystraczy sama eliminacja „żydowskich pasożytów” – jak nazywał Żydów – ale należy również zlikwidować „zakażone pierwiastki”. Tylko takie oczyszczenie, jego zdaniem, mogło wyzwolić pierwotnego dzikiego i zaciekłego teutońskiego ducha. Poza tym doskonale zdawał sobie sprawę, że to właśnie Kościół katolicki może realnie pokrzyżować mu urzeczywistnienie szaleńczych wizji. Bo tylko Kościół, od samego początku, jawnie mu się przeciwstawiał. Nie tylko w Niemczech, ale również w innych krajach, dominuje pogląd, iż Kościół katolicki nie tylko darzył Hitlera sympatią, ale współpracował z nim, a wręcz wspierał w walce przeciwko komunizmowi. Jako historyk, który w Archiwach Watykańskich przeanalizował wszystkie dokumenty wczesnego nazizmu, wiedziałem, że to nieprawda. To Michael Hesemann jako jeden z pierwszych badaczy na świecie (jeśli nie pierwszy w ogóle) zaczął głośno mówić o tym, że Hitler przygotowywał coś, co moglibyśmy nazwać holocaustem Kościoła. Brzmi to szokująco i być może dla niektórych niezbyt wiarygodnie. Tymczasem to prawda – stwierdził Hesemann w ww. wywiadzie. -Wszystkie rozmowy Hitlera z jego najbliższymi i najbardziej zaufanymi współpracownikami były rejestrowane. W 1941 roku wypowiedział on do nich następujące słowa: „Chrześcijaństwo jest najbardziej szaloną rzeczą, jaką kiedykolwiek w swym obłędzie wydał ludzki mózg i kpiną z wszystkiego, co boskie. Chrześcijaństwo potrzebowało 1400 lat, aby przekształcić się w krańcowe bestialstwo. Idealnym rozwiązaniem byłoby doprowadzenie Kościołów do stanu wymarcia przez to, że stopniowo i bez użycia siły pozwoliłoby się im zniknąć samym przez się; w tym przypadku nie byłoby potrzeby stwarzania czegoś na ich miejsce. Największą szkodą dla narodu są nasi księża obu wyznań. I przyjdzie chwila, gdy się z nimi porachuję bez zbędnych ceregieli. W owym czasie nie będę się przejmował prawniczymi drobnostkami. Wtedy będą się liczyły jedynie względy użyteczności. Jestem przekonany, że za 10 lat wszystko będzie wyglądało inaczej. Albowiem nie unikniemy zasadniczego rozwiązania. Każde stulecie, które nadal obciąża się tą hańbą cywilizacji, nie będzie już mogło w przyszłości liczyć na zrozumienie. Tak jak należało usunąć polowania na czarownice, tak i ta cała reszta musi być usunięta. Wojna się zakończy. Ostatnim wielkim zadaniem naszych czasów będzie jeszcze wtenczas rozwiązanie problemu Kościoła. Dopiero wtedy naród niemiecki będzie całkowicie zabezpieczony”. To cytat z nagrania. I myślę, że mówi on sam za siebie. Gdy zapytałam czy istnieją dowody potwierdzające plan ostatecznej ekstermnacji chrześcijaństwa, odparł: Przytoczony przeze mnie cytat pochodzi z nagrania, które uznawane za autentyczne przez każdego biografa Hitlera i każdego historyka zajmującego się jego osobą. Kilka dni po tym, jak Hitler wypowiedział przytoczoną kwestię, 6 czerwca 1941 roku, osobisty sekretarz fürhera Martin Bormann zanotował: „Chrześcijaństwo i naród niemiecki stanowią dwie nieprzystawalne rzeczywistości, dwie przeciwstawne kulturowo tendencje. Jeśli Niemcy mają żyć, musi zniknąć Krzyż. Koniec obecności Kościoła w Rzeszy jest tylko kwestią czasu. Führer przekazał nam, że w naszych żyłach płynie świecka krew. Nie potrzebujemy religii ani Kościoła. Jesteście dla nas wszystkim, o, wieczne Niemcy!” Goebbels miał podobne zapiski w swoich pamiętnikach. W pierwszym okresie swojej władzy, Hitler zapewniał, że nie będzie ingerował w sprawy wyznaniowe. Niemcy jednak szybko przekonali się, że były to zapewnienia bez żadnej wartości. Mimo głośnego i po dziś dzień budzącego wiele kontrowersji konkordatu III Rzeszy ze Stolicą Apostolską, naziści rozpoczęli szeroko zakrojone represje wobec chrześcijan, w tym zwłaszcza wobec duchownych, którzy ośmielali się krytykować politykę Führera. Część tych ostatnich za swoje postawy kierowana była do obozów koncentracyjnych, szczególnie do KL Dachau.
Po tej małej dygresji, wróćmy do wątku głównego. KL Dachau nazywany jest ojcem wszystkich obozów koncentracyjnych doby nazizmu. Powstał niemal zaraz po dojściu Hitlera do władzy czyli w marcu 1933 roku. Początkowo pełnił on bardziej funkcję obozu politycznego niż obozu eksterminacji jednak z około 160 000 więźniów zesłanych do niego ponad 32 000 zostało zamordowanych lub zmarło w wyniku ciężkich warunków panujących w obozie. Na więźniach przeprowadzano pseudomedyczne eksperymenty, a chorych wysyłano do Hartheim, gdzie byli poddawani eutanazji. W grudniu 1940 roku niemieckie władze zdecydowały o koncentracji wszystkich osób duchownych znajdujących się do tej pory w różnych obozach koncentracyjnych w jednym – KL Dachau. Jak podaje wikipedia, stał się on od tego momentu w III Rzeszy centrum więzienia aresztowanych księży. Z ogólnej liczby 2720 duchownych zanotowanych w aktach obozowych 95% było księżmi Kościoła Katolickiego. Uwięziono również 109 ewangelików, 22 prawosławnych, 8 starokatolików i mariawitów oraz 2 mułłów muzułmańskich.
Do obozu koncentracyjnego Dachau naziści skierowali wielu polskich duchownych. Prawie połowa z nich została tam zamordowana. Część z nich została beatyfikowana po wojnie przez papieża Jana Pawła II. W tym miejscu muszę podkreślić, że polscy duchowni stanowili w KL Dachau zdecydowanie największą grupę. Ogółem do obozu trafiło ich 1790. (Z tej liczby 868 zmarło w obozie, natomiast 830 zostało wyzwolonych przez Amerykanów 29 kwietnia 1945 roku. 78 zostało zwolnionych, zaś 4 wysłano do innych obozów.) Drugą, według narodowości, najbardziej liczną grupę duchownych w Dachau stanowili Niemcy. Jednak ich ogólna liczba stanowiła „zaledwie” 447. (Z tej liczby 208 zostało zwolnionych, 100 wysłano w inne miejsca, 94 zmarło, a 45 zostało wyzwolonych 29 kwietnia 1945 roku.) Trzeci na liście byli duchowni francuscy, których ogólna liczba stanowiła 156 osób. Na czwartym miejscu wymieniani są natomiast Czesi w liczbie 149 duchownych. Na piątej pozycji znaleźli się 63 Holendrów, na szóstej 50 Jugosławian, 46 Belgów, 28 Włochów i 16 Luksemburczyków. Duńskich duchownych trafiło do Dachau 5, natomiast liczby duchownych z pozostałych krajów takich jak Hiszpania, Węgry, Litwa, Wielka Brytania, Szwajcaria, Grecja, Norwegia czy Rumunia kształtowały się między 3 a 1. Liczba wszystkich duchownych uwięzionych w KL Dachau to 2720, z których zginęło w obozie 1034 osoby. W dniu wyzwolenia na terenie obozu odliczyło się 1240 duchownych. Więźniami z diecezji włocławskiej stali się m.in. ks. Franciszek Korszyński, rektor Wyższego Seminarium Duchownego we Włocławku w latach 1939–1948, biskup pomocniczy włocławski w latach 1946–1962; ks. Michał Kozal rektor Prymasowskiego Wyższego Seminarium Duchownego w Gnieźnie, biskup pomocniczy włocławski w latach 1939–1943, błogosławiony Kościoła katolickiego; alumn Kazimierz Majdański, późniejszy biskup pomocniczy włocławski w latach 1963–1979, biskup szczecińsko-kamieński w latach 1979–1992, wiceprzewodniczący Papieskiej Rady ds. Rodziny w latach 1980–1981, arcybiskup ad personam od 1992, od 1992 arcybiskup senior archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. Kawaler Orderu Orła Białego; ks. Aleksy Sobaszek, błogosławiony Kościoła katolickiego; ks. Jan Nepomucen Chrzan, błogosławiony Kościoła katolickiego czy ks. Józef Straszewski, proboszcz z Włocławka.
Niezwykle syntetycznym i interesującym dokumentem opisującym aresztowanie, osadzenie w obozie i codzienność polskich księży w KL Dachau, jest niegdyś bardzo głośna, a dziś niemal zapomniana książka „Jasne promienie w Dachau” autorstwa byłego więźnia i późniejszego biskupa pomocniczego włocławskiego ks. Stanisława Korszyńskiego. Poza tym, jest to chyba jedyna publikacja na świecie autorstwa byłego więźnia KL Dachau, której kulminacją jest opis cudownego wyzwolenia obozu. Jednak nim do niej dochodzi, bp Korszyński wyjaśnia swoim czytelnikom skąd w obozie wzięła się idea zawierzenia św. Józefowi (i to właśnie św. Józefowi Kaliskiemu) oraz w jak dramatycznej sytuacji znaleźli się więźniowie obozu w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku. Wojna, lada moment miała się skończyć, jednak ani bp Korszyński, ani żaden z więźniów KL Dachau nie mieli ani krzty pewności, że tego końca dożyją...
Od chwili aresztowania w 1939 roku, znajdując się w szponach wroga, bezustannie byliśmy wystawieni na niebezpieczeństwo gwałtownej śmierci – pisze autor „Jasnych promieni w Dachau”. - Ale zdarzały się wypadki, kiedy ta śmierć zagrażała nam w sposób szczególny. (...) Choć do wypadków zdarzających się w życiu pragnę podchodzić raczej z optymizmem, uprzytomniłem sobie naraz całą grozę swego położenia, że i mnie umrzeć wypadnie. Ale też zaraz przyszła mi myśl by specjalnie polecić się św. Józefowi, który szczególniejszą cześć odbiera u nas w Polsce w Kaliszu, gdzie jest Jego obraz łaskami słynący. Poszedłem za tą myślą i z całą ufnością losy swe złożyłem w ręce św. Józefa, odtąd codziennie polecając się Jego szczególnej opiece. Podobnie czynili i inni więźniowie, kapłani i świeccy, nękani w więzieniach i obozach hitlerowskich. W pewnym momencie pojawił się pomysł zbiorowego zawierzenia Oblubieńcowi Maryi, bo jednak modlitwa wielu ma większą moc niż modlitwa indywidualnych osób. Zbiorowe, uroczyste oddanie się księży polskich w opiekę św. Józefowi nastąpiło dnia 8 grudnia 1940, na nieszporach, w kaplicy obozowej w Sachsenhausen. (...) Tę akcję usiłowano rozszerzyć na dwa inne bloki księży polskich w obozie Sachsenhausen. Niestety nie udało się to, gdyż 13 grudnia tegoż roku, wszystkich polskich księży wywieziono do obozu w Dachau. Jednakże ci księża, którzy w Sachsenhausen zdążyli złożyć to ślubowanie, żyli nim i w Dachau, często polecając się św. Józefowi; odnawiali je prywatnie raz po raz, a nawet (...) odnowili je wspólnie – choć w milczeniu – 19 marca 1941 roku, gdy w czasie porannego apelu, padł zwykły rozkaz: czapki zdejm! Oczywiście hitlerowcy nic o tym nie wiedzieli. Zatem tyle, w temacie zawierzenia, czyli innymi słowy, błagania o cud. Błaganie to nie cichło przez kolejne lata piekła obozowego, mimo, że doświadczenia cierpień związanych z pseudomedycznymi eksperymentami, epidemiami i śmiercią wielu duchownych, z pewnością mogła deprymować resztę.
Wydawałoby się, że kwiecień 1945 roku dla więźniów Dachau mógł być tylko czasem wielkiej nadziei i oczekiwania na wolność, która lada moment nastąpi. Tymczasem rzecz miała się zupełnie inaczej. Nadeszły dla nas krytyczne chwile w kwietniu 1945 roku, kiedy to władze obozowe, chcąc zastosować się do polecenia Himmlera, iż żaden więzień nie może wpaść żywy w ręce nieprzyjaciela, na różny sposób usiłowały nas zniszczyć – pisze bp. Korszyński. - Pomimo, iż czyniły to w tajemnicy przed nami, rozmaicie maskując swe niecne zamiary, to jednak wiedzieliśmy o tym, zdawaliśmy sobie sprawę z grożącego nam niebezpieczeństwa, a jednocześnie rozumieliśmy dobrze, iż nikt z ludzi nie może przyjść nam ze skuteczną pomocą, że nikt od śmierci nas nie zachowa, chyba sam Bóg. Wrócono wtedy do myśli oddania się w opiekę kaliskiemu św. Józefowi, by za jego przemożnym orędownictwem uzyskać od Boga cud wyzwolenia. Codziennie wieczorem, przez 9 dni, zbieraliśmy się i wspólnie modliliśmy do św. Józefa, prosząc nie o co innego, lecz o cud wyzwolenia. Wiedzieliśmy bowiem, że tylko cudem możemy być zachowani przy życiu i wyprowadzeni z obozu. Nowennę tę zakończono 22 kwietnia, w uroczystość Opieki św. Józefa, w niedzielę, i w tym też dniu, stosownie do powziętej uprzednio uchwały, dokonano uroczystego aktu oddania się kaliskiemu św. Józefowi. Ale potem nadszedł 23 kwietnia, 24 i kolejne dni, a sytuacja więźniów ani trochę się nie zmieniała.
Było to w niedzielę, dnia 29 kwietnia 1945 roku – kontynuuje swe świadectwo autor „Jasnych promieni w Dachau”. - W miarę jak strzały karabinowe stawały się częstsze i wyraźniejsze, budziło się w nas i potęgowało pewne podniecenie – z ogromnym napięciem oczekiwaliśmy aliantów. Aż oto, gdy słońce już dobrze nachyliło się ku zachodowi, o godzinie piątej czy nieco później po południu, dały się słyszeć gromkie wołania: Amerykanie! Amerykanie! Więźniowie rzucają się na szyję amerykańskim żołnierzom, całują ich. Tamci z uśmiechem przyjmują te objawy serdeczności, ale coś mówią jak gdyby chcieli powiedzieć, że niebezpieczeństwo jeszcze nie zniknęło całkowicie. Zakotłowało się w obozie. Całe tłumy biegają to w tę, to w inną stronę. Słychać głośną modlitwę, to śmiech nieopanowany, to straszne złorzeczenia, ale przede wszystkim wołanie: Na plac apelowy! Na balkonie tzw. zurhausu ukazał się oficer amerykański i ręką dał znać by uciszyła kipiąca wrzawą, przeszło trzydziestotysięczna masa więźniów. W jednej chwili stało się cicho jak w kościele w czasie podniesienia. A wtedy oficer powiedział po niemiecku: Teraz jesteście wolni. Wzruszenie opanowało nas wszystkich. Każdy tę chwilę przeżył na swój sposób. A wszyscy zaczęliśmy wołać: Dziękujemy! Dziękujemy! Znowu powstała wielka wrzawa. Wówczas oficer wyciągnął rękę, by nas uciszyć, a kiedy zapanowała cisza, powiedział donośnym głosem, również po niemiecku: Nie dziękujcie nam, ale Bogu. To powiedziawszy zdjął hełm i rzekł: Teraz pomodlimy się razem – i głośno odmówił Modlitwę Pańską. Już była późna godzina w nocy, gdy zebraliśmy się w kaplicy na dziękczynne nabożeństwo. Pan Jezus wystawiony w monstrancji, a my u stóp Jego ołtarza całą duszą śpiewaliśmy Te Deum.
Wkrótce po wyzwolonym KL Dachau lotem błyskawicy rozniosła się wieść, że gdyby Amerykanie spóźnili się o kilka godzin, prawdopodobnie żaden z więźniów nie doczekałby wolności.
Jak dowiedzieliśmy się później od Amerykanów, którzy przejęli tajne dokumenty kancelarii obozowej w Dachau – pisze biskup - hitlerowcy, nie mogąc wyprowadzić nas poza obóz, postanowili zniszczyć nas w blokach, w których mieszkaliśmy. Bloki te mieli polać jakimś palnym płynem, a nastepnie podpalić, byśmy w ogniu i dymie ponieśli wszyscy śmierć. Miało się to odbyć dnia 29 kwietnia 1945 roku o godzinie 9 wieczorem. Tymczasem tegoż dnia o godzinie piątej trzydzieści po południu dokonało się nasze wyzwoleni.[2]
Podobnie opisuje chwilę wyzwolenia Mieczysław Grabiński w książce „Dyplomacja w Dachau”. Pochodzący z Kalisza Grabiński podobnie jak bp Korszyński był więźniem obozu, a wcześniej konsulem generalnym RP w Wiedniu i Monachium.
I przyszła owa błogosławiona niedziela 29 kwietnia 1945 roku. (...) Nagle o godzinie 5.30 popołudniu w obozie rozgorzała strzelanina karabinowa – pisze konsul. – W pewnym momencie przez bramę obozową wpadło na plac apelowy kilku żołnierzy amerykańskich. Tłumy więźniów, ukrywających się koło bloków, runęły na nich z ogłuszającym krzykiem radości i podniecenia. Wzięli ich na ramiona i wśród wiwatów i okrzyków nosili po placu. Pierwszym z nich był żołnierz amerykański, Polak, ze sztandarem biało-czerwonym w ręku. Sztandar ten w paru sekundach zatknięto jako pierwszy na wieży „Jourhausu”. (...) Z niebezpieczeństwa grożącego więźniom niewielu sobie zdawało sprawę. Ten i ów miał wprawdzie złe przeczucia, ale ogół o tym nie myślał. Rzeczywistość jednak była groźną. Na plantacjach, w pokoju SS-Obergruppenführera Pohla znaleziono w koszu na papiery szczątki sprawozdania, złożonego mu przez SS-Hauptsturmführera Schwartza z dnia 24 kwietnia 1945 roku. Był to wyciąg z rozkazu Himmlera do komendantów obozu w Dachau i Flossenbürgu w odpowiedzi na propozycję komendanta obozu, przekazania obozu w Dachau aliantom. Rozkaz ten brzmiał jak następuje:
„Przekazanie więźniów nie wchodzi w rachubę. Obóz ma być niezwłocznie ewakuowany. Ani jeden więzień nie może żywy znaleźć się w rękach wroga. Więźniowie traktowali z okrucieństwem ludność cywilną w Buchenwaldzie. Podpisano H. Himmler”
A więc żaden więzień nie mógł wpaść żywym w ręce wroga! – konkluduje Grabiński. – Zamiar ten potwierdził również złapany w niu 3 maja 1945 roku b. Raportführer Betker, znany morderca i prześladowca więźniów w obozie w Dachau. Zeznał mianowicie, że zgodnie z ostatnimi rozkazami, miał się odbyć w niedzielę o godzinie 9 wieczór generalny apel na placu. W tym czasie miały być podpalone wszystkie baraki, karabiny zaś maszynowe miały wysiec z wież wszystkich stojących na placu. Nie ulega wątpliwości, że gdyby zdążono, siepacze SS na czele z Betkerem i Ruppertem byliby dokonali tego straszliwego dzieła.[3]
Do dnia dzisiejszego zachowały się przynajmniej 2 zdjęcia z wyzwolenia KL Dachau, na których rzeczywiście widać polską flagę powiewającą na szczycie wieży strażniczej jourhausu.
Proszący św. Józefa o cud wyzwolenia duchowni z Dachau, jednocześnie ślubowali Mu, że jeśli doświadczą tej łaski będą szerzyć Jego cześć, a po wyzwoleniu złożyć Mu hołd w pielgrzymce do Jego słynącego łaskami i cudami obrazu w Kaliszu oraz przyczynią się do powstania Dzieła Miłosierdzia pod Jego wezwaniem. Czy wywiązali się z tych zobowiązań? Jak najbardziej. W kwietniu 1948 roku, zgodnie z danym przyrzeczeniem uratowani więźniowie przyjechali pociągami z różnych zakątków Europy do Kalisza. Jeszcze do niedawna najstarsi mieszkańcy tego miasta opowiadali o pierwszym przyjeździe byłych więźniów. Ponoć w podziękowaniu za cud ocalenia z dworca do sanktuarium św. Józefa, wszyscy szli na kolanach, a nie jest to bynajmniej mała odległość. Również każdego kolejnego roku, w rocznicę wyzwolenia obozu w Dachau, czyli 29 kwietnia, do sanktuarium przybywali byli więźniowie. Razem z nimi bywał tam też krakowski biskup Karol Wojtyła, aby zawierzyć się opiece Józefa Kaliskiego.
Przez całe dekady, przybywający do kaliskiego sanktuarium księża dachauczycy, a także towarzyszący im byli więźniowie stanu świeckiego, zastanawiali się co spowodowało, że amerykańscy żołnierze akurat 29 kwietnia 1945 roku zjawili się w okolicach obozu. Chodziły słuchy, że grupa zwiadowców miała zabłądzić w tej okolicy i zupełnie przypadkowo zauważyć obozowe baraki. Niektórzy sądzili też, że sam generał Patton przyczynił się do wysłania „swoich chłopców” do tego obozu. Niestety żaden z ocalonych nie był w stanie jednoznacznie stwierdzić jak doszło do tego, że Amerykanie pojawili się w Dachau dosłownie w ostatniej chwili. Dziś wszelkie poszukiwania historyczne, zwłaszcza te, które dotyczą XX wieku, ogromnie ułatwia choćby Internet, pamiętajmy jednak, że przez ponad pół wieku jednak, z wielu powodów, większość dachauczyków nie miała dostępu nawet do małej części tych informacji, do których istnieje dostęp dzisiaj.
Czy znane są relacje tych amerykańskich żołnierzy, którzy przybyli do KL Dachau jako pierwsi? Czy odpowiedzieli kiedykolwiek na pytanie jak to się stało, że dotarli do Dachau? Tak. I są one nawet dość obszerne. Problem tkwi jednak w tym, że o palmę pierwszeństwa w kwestii wejścia do obozu spiera się kilka stron. (Kolejność przedstawiania ich przeze mnie jest przypadkowa.) Według płk. Howarda A. Buechnera 29 kwietnia 1945 roku około godziny 11.00 u bram obozu 3. batalion ze 157. pułku piechoty 45. dywizji piechoty amerykańskiej 7. Armii pod dowództwem podpułkownika Felixa L. Sparksa. Krótko wcześniej, przy drodze dojazdowej do obozu, Amerykanie natknęli się na stojący na bocznicy kolejowej pociąg ewakuacyjny z obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. W ponad 30 odkrytych wagonach znajdowało się około 5000 więźniów, z których większość była martwa, a 1300 w stanie agonalnym. Jak podaje Buechner po 11.00 żołnierze z ww. jednostki zajęli obóz odkrywając wszystkie jego potworności. Jeszcze przed południem miało dojść do tzw. Masakry w Dachau, której dokonali wstrząśnięci tym co zastali w obozie amerykańscy żołnierze.
W ewidentnym afekcie zaczęli zabijać wziętych do niewoli esesmanów, nie przeciwstawili się również samosądom dokonywanym przez uwolnionych więźniów na członkach załogi obozowej.
Skoro jesteśmy przy ww. 3. batalionie ze 157. pułku piechoty, należy wspomnieć o szeregowym Johnie Degro głównym zwiadowcy pierwszej kompanii tegoż batalionu, który w marcu 1986 roku wydał oświadczenie w którym stwierdził, że to on jako pierwszy amerykański żołnierz wszedł na teren KL Dachau. Jako główny zwiadowca sforsowałem bramę i wszedłem na teren kompleksu – oznajmił. - Było tam 32 000 więźniów, którzy krzyczeli, przytulając nas i całując. Smród był nie do zniesienia. Wycofaliśmy się przez bramę, wypuściliśmy kilku więźniów i daliśmy im broń. Oczyściliśmy wieże strażnicze, zdjęliśmy plecaki z zabitych esesmanów i wrzuciliśmy je przez drut kolczasty na teren kompleksu. Innym Amerykaninem, który twierdził, że pojawił się w obozie jako pierwszy przedstawiciel wojsk alianckich był porucznik William J. Cowling, adiutant gen. bryg. Henninga Lindena, który był zastępcą dowódcy 42 Tęczowej Dywizji. Opisał wszystko w liście do rodziny, dodając, że razem z nim weszli do obozu także pewni przedstawiciele prasy.
W gronie tych, którzy mają się za pierwszych Amerykanów w Dachau jest też jedna kobieta. Najprawdopodobniej to ona, a także jej współpracownik byli tymi osobami, których Cowling określił jako przedstawicieli prasy. Marguerite Higgins, reporterka „New York Herald Tribune”, bo o niej mowa, napisała w reportażu dla tego tytułu, że to ona i sierżant Peter Furst byli pierwszymi osobami, które weszły do obozu koncentracyjnego w Dachau. Furst był reporterem „Stars and Stripes”, gazety US Army. Co ciekawe, Higgins nie wspomniała w swoim artykule, że porucznik Cowling był tam w tym czasie, a w swoim liście Cowling nie wymienił nazwisk dziennikarzy, którzy byli z nim. W marcu 2007 roku w „Winston Salem Journal” pojawiła się wypowiedź Glendy Watson, córki Harleya Cartera służył w 42 Tęczowej Dywizji w Dachau 29 kwietnia 1945 roku. Tata i jeszcze jeden mężczyzna byli pierwszymi, którzy otworzyli bramę obozu – powiedziała Watson. – Ojciec wspominał: „Ten chłopak z Kentucky i ja byliśmy pierwszymi, którzy przeszli przez tę bramę”. Również weteran armii amerykańskiej Fletcher Thorne-Thomsen, twierdził, że był pierwszym żołnierzem, który wszedł do obozu w Dachau w dniu jego wyzwolenia. Choć amerykańscy historycy do dziś nie są w stanie jednoznacznie ustalić który lub też którzy z amerykańskich żołnierzy 29 kwietnia 1945 roku dotarli do KL Dachau jako pierwsi, wskazują na trzy najbardziej prawdopodobne możliwości. Po pierwsze, 3. batalion ze 157. pułku piechoty 45. dywizji piechoty amerykańskiej 7. Armii pod dowództwem podpułkownika Felixa L. Sparksa. Po drugie, szeregowy John Degro. Po trzecie: żołnierze 42. Dywizji Tęczowej, w której na szczególną uwagę zasługuje sierżant Alvin Weinstein, lekarz z Nowego Jorku. Tata razem ze swoim dowódcą płk. Donaldem Downardem i jeszcze jednym żołnierzem, którego nazwiska nie znam, wjechali do obozu samochodem – powiedziała mi Ceil Weinstein Hall, w czasie naszej kilkudniowej rozmowy online. – Mówił, że pojawili się tam jako pierwsi, ale nie ma na to dowodów. Możliwe, że jacyś inni amerykańscy żołnierze w tym samym czasie już byli na terenie obozu bo dostali się do niego z innej strony. Zarówno Ceil, jak i mnie historia o tym jak Alvin Weinstein znalazł się w KL Dachau nieustająco zdumiewa. O ile żołnierze z 45, dywizji piechoty twierdzą, że natknęli się na obóz robiąc po prostu swoje, o tyle Weinstein ma w tej kwestii do opowiedzenia coś naprawdę niezwykłego. A relacje kolegów z jego Tęczowej Dywizji potwierdzają jego słowa.
***
Był rok 1943. Dwudziestopięcioletni Alvin Weinstein odbywał staż w Queens General Hospital w miejscowości Jamaica na Long Island. Pewnej nocy na oddziale, na którym pracował, pojawił się pacjent z zapaleniem opon mózgowo-rdzeniowych. Jego stan był krytyczny. Alvin właściwie nie odchodził od jego łóżka, ale niewiele mógł mu pomóc. Meżczyzna miał bardzo wysoką gorączkę, majaczył i straszliwie krzyczał w języku, który choć trudno było zrozumieć, na pewno nie był angielskim.
- To pewnie niemiecki – podpowiedziała Alvinowi pielęgniarka, widząc jak młody lekarz wsłuchuje się w urywane słowa wydobywające się z ust ciężko chorego pacjenta. – Ten człowiek ma niemieckie nazwisko – dorzuciła gwoli wyjaśnienia.
- Nie wiem czy wytrzyma do rana – westchnął ciężko Weinstein. A potem spojrzał na swą rozmówczynię i rzucił – Ja też mam niemieckie nazwisko, a moi przodkowie pochodzą z Wilna.
- Gdzie to jest? – spytała pielęgniarka.
- Dziś akurat pod okupacją niemiecką, jeszcze dwa lata temu leżało na terenie Związku Radzieckiego, a krótko przed wojną było polskie. Jednak tak w ogóle, to Litwa – wymienił jednym tchem.
Koleżanka z dyżuru zmarszczyła brwi.
- Bardzo to skomplikowane – mruknęła.
- Więc żeby ułatwić sprawę, dodam, że jestem Żydem – uśmiechnął się szeroko. – A twoi przodkowie skąd pochodzą?
- Z południa Włoch – odparła. – Dziadkowie przyjechali tu za chlebem.
- A mojego ojca przysłali tu jego rodzice – zdradził Weinstein.
- Miał szczęście – stwierdziła i ruszyła do drzwi prowadzące z izolatki na korytarz. – Dziś ciężko być Żydem w Europie.
Ale Alvin już tego nie słyszał. Krzyki majaczącego pacjenta zagłuszyły jej słowa. Weinstein kończył dyżur pełen obaw o życie mężczyzny z niemieckim nazwiskiem, więc kiedy wrócił do pracy i usłyszał, że mężczyzna odzyskał przytomność, a jego stan wyraźnie się poprawił bardzo się ucieszył. Szybko udał się do izolatki w której chory leżał i ciepło się z nim przywitał.
- Tak się cieszę, że czuje się pan lepiej – powiedział.
- Miałem zapalenie opon mózgowych, czy tak? – zapytał łamaną angielszczyzną.
- Skoro tak dobrze mówi pan po angielsku, to znaczy, że tak. Miał pan. Świetnego czasu pan użył. Gramatykę opanował pan na piątkę – uśmiechał się Alvin.
- Staram się jak mogę – pacjent również zdobył się na mglisty uśmiech.
- Skąd pan pochodzi? – Alvin usiadł na prostym, białym metalowym stołku obok łóżka i zaczął mierzyć choremu puls.
- Z Berlina – usłyszał w odpowiedzi. – Uciekłem z Niemiec. W 1938 roku.
Weinstein słysząc o ucieczce i to w dodatku w roku Nocy Kryształowej spojrzał na pacjenta ze współczuciem, a chory natychmiast to dostrzegł.
- Nie jestem Żydem, jestem Niemcem – powiedział. – Ale od samego początku nie zgadzałem się z Hitlerem i wcale tego nie kryłem. Gdy tylko został kanclerzem, natychmiast rozprawił się i ze mną i dwoma kolegami z naszej partii. Wysłał nas do Dachau. Słyszał pan o czymś takim?
- Nie.
- To miasteczko nie daleko Monachium, w Bawarii. Jest tam duży obóz koncentracyjny – mówił powoli.
- Co takiego? – zdziwił się Alvin.
- Obóz koncentracyjny – powtórzył Niemiec. – To takie specyficzne więzienie, głównie dla więźniów politycznych. Bardzo ciężkie. Osadzeni pracują ponad siły, otrzymują głodowe porcje żywności, chorują, umierają. Strażnicy znęcają się nad nimi. To prawdziwe piekło...
Alvin zauważył, że chory opowiadając o Dachau zaczyna bardzo szybko oddychać.
- Opowie mi pan innym razem – zaczął go uspokajać. – Proszę o tym nie myśleć. W Ameryce Hitler pana nie dosięgnie. Proszę odpoczywać.
Jednak Niemiec zdawał się go nie słyszeć.
- Stwierdziłem, że albo ucieknę albo tam oszaleję – mówił dalej pacjent. – Wiedziałem, że jeśli mnie złapią, to od razu mnie zastrzelą, ale wolałem zginąć niż zgnić w tym obozie. Razem z kolegą przekupiliśmy strażnika. Udało nam się. Gdy tylko zostawiliśmy za sobą Dachau, skierowaliśmy się prosto do Holandii, byle szybciej opuścić Rzeszę. Przecież wysłali za nami pościg. Mieliśmy szczęście. Dotarliśmy do Rotterdamu, tam wsiedliśmy na statek do Ameryki...
- Statek przypłynął do Nowego Jorku i wszystko co złe się dla pana skończyło – Alvin próbował odwrócić myśli chorego od złych wspomnień. – Za kilka dni skończy się także pobyt w szpitalu i wróci pan do domu. I wszystko będzie dobrze. Teraz niech pan odpoczywa.
- Zajrzy pan jeszcze do mnie, doktorze? – spytał nieufnie Niemiec.
- Z przyjemnością! – uśmiechnął się najsłoneczniej jak potrafił Weinstein.
Dwa dni później Alvin rozpoczynał swój dyżur rano. Kiedy tylko pojawił się na oddziale, zaraz zapytał o stan pacjenta, który uciekł przed Hitlerem do Stanów. Kiedy usłyszał, że pacjent jest w stosunkowo dobrej formie, bardzo się ucieszył i wkrótce zaszedł do jego pokoju by go odwiedzić. Niemiec wyglądał rzeczywiście lepiej. Jego twarz o bardzo nordyckim kolorycie, która dotychczas była bardzo blada, nabrała nawet nieco rumieńców. Weinstein usiadł przy łóżku chorego, a ten natychmiast wrócił do swojej opowieści o pobycie w Dachau.
- Doktorze, proszę mnie wysłuchać – mówił bardzo twardą angielszyczyzną. – Dachau to nie jest jedyny taki obóz w Rzeszy. Podejrzewam, że kolejne pojawiły się też w innych krajach podbitych przez Hitlera. Świat musi się o tym wszystkim dowiedzieć. Musi mi pan pomóc to nagłosnić. Tam dzieją się niewyobrażalne zbrodnie. Trzeba to powstrzymać!
- Zróbmy tak – próbował zmienić temat Alvin. – Kiedy tylko pana stąd wypiszemy, pójdziemy do jakiegoś baru na piwo i wtedy wszystko mi pan opowie, zgoda?
- A jeśli mój stan się pogorszy i umrę? – zapytał chory.
- Proszę nawet tak nie myśleć! – pogroził mu palcem Alvin.
- Udało mi się ucieć, udało mi się przybyć do Ameryki, Bóg pozwola mi jeszcze żyć po to by ratować tamtych ludzi! Niechże pan to zrozumie! – Niemiec ujął ramię Weinsteina i mocno je ścisnął. Nim lekarz zdążył cokolwiek odpowiedzieć, pacjent zaczął opowiadać o rzeczach tak strasznych, tak nieludzkich i tak nierealnych że Alvin przestał go powstrzymywać. Słuchał. A im dłużej to robił, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych zdewastowało umysł uciekiniera z Dachau. Niemiec mówił niezwykle emocjonalnie. Miał obłąkańczy wzrok, drżały mu ręce. Weinstein obiecał, że pomoże mu nagłośnić jego straszliwe opowieści po czym wyszedł do pielęgniarek i poprosił by podały choremu środek uspokajający.
Rok później, w sierpniu 1944 roku, Alvin jako lekarz wojskowy w stopniu sierżanta, wraz z 42. Dywizją Piechoty znaną jako „Rainbow”, czyli „Tęcza” znalazł się we Francji. Szlak wojenny „Tęczy” był długi i ciężki, ale jej żołnierze znani byli ze swego entuzjazmu do wyzwalania Europy z rąk nazistów. W kwietniu 1945 roku „Tęcza” przekroczyła Ren i przesuwała się w kierunku Monachium. W ostatnich dniach kwietnia 1945 roku (był to dokładnie 28 kwietnia – przyp. autorki), nasz batalion maszerował na południe od niemieckiego miasta Furth - wspominał po latach dr Alvin Weinstein w wywiadzie dla amerykańskiego Muzeum Holocaustu. - Nagle, przy szosie, którą szliśmy, zauważyłem drogowskaz z niemieckim napisem: „5 km nach Dachau”. Powiedziałem pułkownikowi Downard’owi, że słyszałem, iż w Dachau jest więzienie dla więźniów politycznych. Później moje słowa zostały potwierdzone przez lokalnych mieszkańców.[4] Pułkownik przekazał wieści o więzieniu w Dachau swemu przełożonemu generałowi majorowi Harremu J. Collins’owi, a ten bez zastanowienia wysłał do Dachau grupę zwiadowczą pod dowództwem swojego zastępcy, generała brygady Henninga Lindena, żeby przeprowadził rozpoznanie. W tej opowieści wszystko dzieje się szybko, ale w rzeczywistości zachowanie wymaganych procedur wojskowych skutkowało tym, że zwiadowcy ruszyli do nieodległego Dachau dopiero 29 kwietnia. Poza tym dotarcie Amerykanów do Dachau dodatkowo opóźnił fakt, że nie było do końca wiadomo, w którym Dachau miałoby by być owe „polityczne więzienie”. W okolicy bowiem mianem Dachau określano miasteczko, jedną z wiosek i teren garnizonu. Żołnierze z „Rainbow” jednak zdołali rozpoznać bliskość obozu po zapachu. To był zapach śmierci – mówili. Tłumaczyli, że znali go wtedy już doskonale. Alianccy żołnierze, którzy wyzwalali Buchenwald, Ravensbrück czy Bergen-Belsen, również mówili o odrażającym zapachu jaki unosił się w okolicach, w których funkcjonował obóz. Ten charakterystyczny smród stał się ich znakiem rozpoznawczym.
Alvin Weinstein, między sierpniem 1944 roku a kwietniem 1945 roku, zobaczył na własne oczy tyle okrucieństw nazistów, iż zrozumiał, że jego niemiecki pacjent ze szpitala na Long Island, wcale nie postradał zmysłów w konsekwencji zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych i, że to co opowiadał mu o dziwnym, bawarskim więzieniu dla przestępców politycznych mogło być prawdą. Toteż gdy 28 kwietnia 1945 roku zobaczył drogowskaz z niemieckim napisem „5 km nach Dachau” nie mógł przejść obok niego obojętnie. Jak wspominałam wcześniej, zwiadowcy dotarli do bramy obozu dopiero następnego dnia. Tymczasem w nocy, z 28 na 29 kwietnia, wśród pracowników administracji KL Dachau doszło do rozłamu. Komendant, który dwukrotnie dostał rozkaz od Himmlera całkowitego zniszczenia obozu i zagłady więźniów 29 kwietnia o godzinie 21.00, postanowił, iż rozkazu nie wykona i odda dobrowolnie obóz aliantom. Do jego pomysłu przyłączyła się spora część jego podwładnych w KL Dachau. Wspomnianej nocy większość przeciwników rozkazu Himmlera potajemnie opuściła obóz w cywilnych przebraniach, a nawet więziennych pasiakach. Lojalna wobec Himmlera grupa pracowników, która pozostała na miejscu, liczyła ledwie 130 uzbrojonych osób. Gdy Amerykanie zjawili się nieoczekiwanie pod bramą obozu, zarządzający obozem Niemcy byli przekonani, że mają do czynienia z dużą i silną grupą wojska. Żaden z nich nie sądził, że w rzeczywistości to tylko oddział zwiadowczy. W związku z tym, wyobrażając sobie tę znaczącą dysproporcję sił, wywiesili przy bramie białą flagę.
Nie pamiętam, żeby mój ojciec wymienił kiedykolwiek imię i nazwisko tego niemieckiego pacjenta, który uciekł z Dachau – opowiada mi online wspomniana już Ceil Weinstein Hall, córka Alvina. – Natomiast zależy mi na tym by ludzie zrozumieli, że płk. Donald Downard, mój ojciec i jeszcze jeden żołnierz, którego nazwiska niestety nie znam, byli najprawdopodobniej pierwszymi alianckimi żołnierzami, którzy w ogóle weszli na teren KL Dachau. Pojechali do obozu samochodem, we trzech. Byli tam krótki czas, może kilka godzin, a dopiero po nich weszli do niego pozostali żołnierze, już w większej liczbie i tam zostali. Wiem też, że płk Downard przekazał informację o obozie innym dowódcom przez radio, ale bardzo możliwe, że gdyby jej nie przekazał to pewnie prędzej czy później i tak dotarliby do KL Dachau. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, która amerykańska grupa weszła do obozu pierwsza. 45 dywizja „Thunderbirds” twierdziła, że to ona była pierwsza, natomiast 42 dywizja „Rainbow”uważała, że byli w obozie jeszcze przed „Thunderbirds”. Wejścia do obozu były dwa: od północy i od południa. Jedno było tak daleko od drugiej, że „Thunderbirds” mogli nie wiedzieć, że „Rainbow” jest już wewnątrz albo odwrotnie. Zapytałam Ceil czy wie coś o tym, że pierwszy amerykański żołnierz, który wszedł do obozu był Polakiem lub miał polskie pochodzenie. Nic mi o tym nie wiadomo, ale nie mogę tego wykluczyć. Być może płk. Downard miał polskie korzenie albo ten trzeci żołnierz z samochodu. Zwróciłam jej uwagę, że Wilno, z którego pochodził ojciec jej ojca, było przed wojną polskim miastem i, że w ogóle przez wiele, wiele lat, a nawet wieków leżało w granicach Polski. Ale mój dziadek, ten z Wilna, miał w dokumentach napisane, że urodził się w Rosji – mówi zdecydowanie Ceil. Nie słyszała o czymś takim jak rozbiory Polski, ani o tym, że Polska i Litwa były niegdyś połączone unią. Kiedy jej to tłumaczę jest zaskoczona. Jeśli twój ojciec powiedziałby polskim więźniom z Dachau, że jego dziadek pochodził z Wilna, uznaliby go za Amerykanina z polskimi korzeniami – wyjaśniam. Sprawę tę jednak pozostawiamy nierozwiązaną.
Czy gdyby sierżant Weinstein, przechodząc 28 kwietnia 1945 roku obok drogowskazu z napisem 5 km nach Dachau, nie poinformował swego dowódcy o tym co słyszał o więzieniu w Dachau, wojska amerykańskie dotarłyby do niego? Pewnie tak, tyle, że nie 29 kwietnia przed godz. 21.00, kiedy to obóz wraz ze wszystkimi więźniami miał zostać zgładzony. Gdyby Amerykanie dotarli do niego później, mogliby więc zastać jedynie zgliszcza i trupy, a my dziś nie tylko nie wiedzielibyśmy o Dachau tyle ile wiemy, ale prawdopodobnie sanktuarium św. Józefa w Kaliszu, nie byłoby co roku nawiedzane przez pielgrzymki dachauczyków. Bo może nie byłoby cudownego wyzwolenia? Piszę, prawdopodobnie, bo jeśli Amerykanie przeszliby obok drogowskazu obojętnie, św. Józef znalazłby pewnie inny sposób na uratowanie więźniów. Widać jednak, że zależało mu na tym, by to właśnie „Rainbow” nie ominęła KL Dachau.
Swoją drogą, wojenna historia dr. Alvina Weinsteina to temat na osobną publikację.
[2] Ks. Bp Franciszek Korszyński „Jasne promienie w Dachau”, PAX, Warszawa 1957
[3] Mieczysław Grabiński „Dyplomacja w Dachau”, Wydawnictwo Słowa Polskiego, Dachau-Freimann-Monachium-Dillingen, 1946
[4] Źródło: Collections Search - United States Holocaust Memorial Museum (ushmm.org)