Marian Główka
„Marsz śmierci”
Hersbruck-Dachau
W nocy z 7 na 8.03.1945 r. zarządzono alarmową zbiórkę na placu apelowym. Nakazano zabrać koc i menażkę.
Wyszły grupy więźniów. Moja liczyła 1800 ludzi. Zabraliśmy koc i menażkę. Ja niosłem na brzuchu worek naładowany wytłokami buraczanymi – kupiłem za ostatnie marki od cywila Niemca na pracy. Szliśmy na południe. Domyślaliśmy się, że do Dachau. Ale żeby tam dojść trzeba było przejść Dunaj a mosty zbombardowane!
I tak kluczyliśmy 17 dni pieszo. Przez pierwsze 3 dni dowieziono jeszcze z obozu zupę. W następne 3 dni dostaliśmy porcję chleba a resztę dni szliśmy o głodzie. Nawet wody nie wolno było nabrać po drodze. Ale w południe o godz. 12-13 była Mittagspause ohne Mittag (przerwa obiadowa bez obiadu). Spaliśmy zazwyczaj w sadach, stodołach lub wprost na łące.
Rosjanie idący na brzegu piątek kolumny któregoś dnia wyskoczyli z szeregów i skoczyli w pole. Nie wiedziałem po co! Dopiero gdy wrócili zobaczyłem, że nieśli buraki pastewne zabrane z brogu. Któregoś dnia, na którymś tam kilometrze też był bróg, lecz nim się spostrzegłem to przy brogu była cała kupa więźniów. Ja złapałem 3 buraki. Pokroiłem w plasterki i schowałem za koszulę. Był to 13 lub 14 dzień marszu. Nogi mi się plątały, w oczach robiło się ciemno! Czułem, że się kończę. Nastąpiła przerwa obiadowa na łące. Inni położyli się i spali. Ja na kolanach i ze scyzorykiem w ręku szukałem szczawi i mlecza. Napełniłem dwie duże kieszenie. Uformowano setki i dalej marsz. Zacząłem żuć, dosłownie żuć. Przeżułem całą zawartość kieszeni. Żołądek był wypełniony i spokojny.
Odpoczynek nocą jest na łące w rozwidleniu rzek. Boję się, czy nie dostanę z tej zieleniny „Durchfallu”, bo to też byłby koniec. Rano stwierdzam, że nic takiego w nocy nie było. Dużo można by pisać o tej ciężkiej drodze. O tym jak za jedwabną koszulę dostałem w czasie postoju, 2 nie gotowane ziemniaki, jak dorwałem się do kopca i też wyrwałem 3 buraki itd. Chcę tu raczej podkreślić, że na żadnym postoju nie widzieliśmy najmniejszych oznak litości, współczucia. Nawet wody nie zezwolono się napić. Zapowiedziano, że gdyby ktoś podniósł leżący ziemniak zastrzelony będzie jako złodziej dobra niemieckiego.
Wasser, wasser!
Idziemy z Hersbrucka, szukamy przejścia przez Dunaj. Mosty zwalone! Znów szukamy innej drogi, stąd tyle dni trwająca wędrówka. Idziemy południową Bawarią a więc katolicką. Po drodze ludzie nas mijają, ale żadnej oznaki współczucia. Nikt oczywiście o nic nie prosi… bo wie, żeśmy w oczach Niemców to tylko przestępcy.
Ale gdzieś mijamy plebanię. Domek parterowy z balkonikiem. Na balkonie o balustradę oparty stoi ksiądz… pamiętam jego duży, biały kołnierzyk, no i tęga… figura… Nie wiem jak to się stało, czy ktoś dał sygnał, czy to było odruchowe – wszyscy więźniowie (raczej słaniający się) wyciągają ręce… i rozlega się wołanie… Wasser… Wasser….
A on ani się poruszył… Żadnego gestu współczucia, stał jak generał odbierający defiladę zwyciężonych… Zimny jak głaz… A my już głodu nie czujemy tylko pragnienie, ogromne pragnienie…
Jednak dla ścisłości tej relacji dodać muszę, że idąc dalej – przez jakąś wioskę (krajem wsi) widzimy stojące wanny, wiadra, beczułki z wodą. SS-Manni pozwalają nam łaskawie, tak w biegu (w marszu), bez postoju, nabrać do garnuszka wody… tyle o współczuciu katolickiej Bawarii.
Nasze protesty
Im więcej dni trwa nasza wędrówka… tym więcej radują się nasze serca… Tak, radujemy się „wewnętrznie”, bo obok idą SS-Manni i psy, ale rozmawiamy nawet wesoło, o ile komuś jeszcze na rozmowę sił starczy… bo widzimy autostradami pędzące auta ciężarowe… z betami… a na nich siedzące paniusie i dzieci – ciśnie się porównanie: tak samo jak u nas w 1939 r.
A że nie wolno było przystawać by oddać mocz, tylko w marszu, więc gdy te paniusie na autach jechały sznurami całymi – to wtedy myśmy „masowo” załatwiali się w biegu.
Wreszcie doszliśmy do jakiejś dużej, bogatej wioski. Postój na wielkim podwórzu jakiegoś bauera… Okoliczni bauerzy znoszą koszami parowane ziemniaki… Ale myśmy już widzieli budki strażnicze Dachau…
I na znak protestu nie rzuciliśmy się (jakbyśmy to zazwyczaj uczynili), lecz zostawiliśmy tę kupę ziemniaków prawie nie naruszoną…
Mają strach szkopy… i ziemniakami chcą pozyskać sympatię. Czuliśmy, że to nasz ostatni postój. Nawet widzieliśmy wieżyczki obozu. Czy to Dachau? Wielu kolegów orzekło, że jeśli dotąd nikt nam nie podał wody, to teraz ziemniaków nie chcemy. Nam wystarczy widok załadowanych meblami aut.
Dachau - obóz siódmy - Dachau trzeci raz
I rzeczywiście, nad wieczorem dnia 27.04.1945 r. dochodzimy do bram Dachau. Idę z brzegu na prawym skrzydle. W bramie stoi komendant Weiss, do którego podjeżdża na motorze komendant z Hersbrucka i melduje: soll 1800, ist 420. Wtedy Weiss mówi: nie mogłeś wytracić to całe świństwo (Schweinerei) po drodze? Komendant z Hersbrucka odpowiada: nie dało się!
Na placu zrzucamy z siebie wszystko. Wszy aż grubo. Idziemy do łaźni i pod maszynkę fryzjerską. Dostajemy nowe numery i wprowadzają nas na blok izolowany. Nie wolno nam wychodzić na obóz! A ja mam tu tylko kolegów! Jesteśmy bez bielizny, nadzy.
Tego dnia w godzinach południowych rozlega się syrena. Wszyscy dachauowcy wędrują na plac apelowy. Mają opuścić obóz i rozpocząć jego ewakuację. O nas nikt się nie troszczy. Jesteśmy nadzy. Ja wiem co to znaczy i jaki będzie nasz koniec
Każdy wychodzący ma plecak naładowany, walizkę jedną czy nawet dwie a niektórzy to nawet do walizki mają przytroczone krzesełeczka polowe. Ogarnia nas nagusów śmiech pusty… Wystarczy iść za nimi i posilać się tym co porzucą na drodze, gdy unieść nie potrafią… Ale wracają na bloki. Mają czekać.
My za drutami wiedzieliśmy, że jesteśmy skazani na zagładę, bo nas nagich nie wypuszczą… Czekamy co z nami będzie. Ja mam tutaj z dawniejszych lat kolegów. Chcę pójść do nich, ale przy bramie siedzi Niemiec i nie wpuszcza. Obiecuję porcję chleba – wypuszcza. Lecę na najbliższy blok księży. Wołam głośno: Józek – ksiądz ze Straconki. Podchodzi do mnie nagiego, proszę o jakieś nakrycie i jedzenie. Lecz wypycha mnie z bloku i obiecuje, że przyniesie mi na blok, tylko żebym poszedł i nie kalał nagością swoją oczu pobożnych księży. On był przekonany, że idzie do domu, a ja twierdziłem, że przesyłają go do Dachau. Więc dlatego go tutaj szukałem. I znalazłem go. Miał spakowane rzeczy swoje – plecak i walizki. Prosiłem go o ubrania, czapkę czy buty. Dał mi spodnie sięgające mi tylko do kolan, marynarkę, której rękawy były bardzo krótkie, ale jakoś wyglądałem. Kalkulacja moja była prosta. Gdy obóz wyjdzie jako już „ubrany” dołączę się do nich. A o resztę kłopotać się będę w drodze. Obiecał mi przynieść coś do jedzenia. Wychodzę z bloku, lecz żal mi obiecanej Niemcowi porcji chleba. Udaję się na plac apelowy. Tam stoją bloki (baraki) a przez okna widać związane w kostkę cywilne ubrania. Obok stoją więźniowie i chcą się do tych ubrań jakoś dostać, choć są ubrani w lagrowe ubrania. Ja krzyczę: na co czekacie i zamierzam się pięścią by rozbić okno. Wtedy czuję, że z tyłu ktoś mnie złapał za kark. Kątem oka widzę Weissa – komendanta i psa. Weiss przyłożył rewolwer do karku i krzyczy: co ja chcę zrobić? Ja mówię, że jestem nagi i chcę się ubrać. Gdy będziesz miał wyjść z obozu to dostaniesz ubrania. To jasne, myślę sobie. Puścił rękę. Ja w nogi. Obejrzałem się a on przechodzi już bramę. Wtedy wracam, bo widziałem za ogrodzeniem z drutu kolczastego suszącą się bieliznę. Czołgam się pod druty, czuję zadek mam rozdarty, lecz jestem wewnątrz ogrodzenia. Ubieram na siebie 3 kalesony i 3 koszule. Już jestem jakoś ubrany. Wyłażę pod drutem i idę na blok. Przychodzę do bramy i ksiądz Wdowiak zostawia bardzo krótkie i duże pudło i odchodzi. Utworzyło się zbiegowisko. Wszyscy są ciekawi co w tym pudle jest. A to były słoiki, ale po dżemach i marmoladzie. Ogólny śmiech. Ja wylizuję resztki, ale dla kolegów już nic nie było. Porcja chleba poszła. Zyskałem tyle, że jakoś „ubrany” prosiłem o drugie wyjście. Tym razem poszedłem do kolegi z Kępna – Feliksa Moniety. Ten mi dał kawałek kiełbasy. Potem poszedłem do kolegi Teodora Musioła. Ten mi dał kilka kromek suszonego chleba i wtajemniczył mnie, że grozi nam zagłada!
Wyzwolenia, 29.04.1945
Nastaje niedziela 29.04.1945 r. Udaję się około 13. na blok księży. Tam odprawia się mszę świętą. W trakcie tej mszy rozlega się „Blocksperre”. Okna i drzwi zamknąć! Wiedziałem już, że zbliża się koniec. Msza się skończyła, zaczęto różaniec, potem nieszpory, a potem jeszcze jakieś modlitwy – bo dalej obowiązywało „Blocksperre”. Nagle rozlega się przeraźliwy głos: Amerykanie w obozie!!!.
Wybiegamy drzwiami, tłok wielki, wylatują futryny! Jesteśmy na zewnątrz. Ludzie gdzieś biegną. Biegnę i ja. Widzę nad głęboką fosą położona jest kładka. Biegnę tam. Jestem za fosą, ale jeszcze przed drutami. Ktoś przecina druty! Wychodzimy! Tu stoją Niemcy – trzymają ręce podniesione. Za nimi stoi 2-3 Amerykanów. Rękawy zakasane. W ręce automaty. Inny Amerykanin idzie do następnej wieżyczki by sprowadzić Posta – Niemca. Wtedy rozlega się strzał. Momentalnie Amerykanie dają serię z automatów. 11 Niemców pada na ziemię. Biegniemy na plac apelowy. Jest czołg amerykański. Na czołgu spikerka z radia amerykańskiego i nadaje coś do Ameryki. Ogólny hałas, radość, ogólne całowanie!
Lecz opuścić nam obozu nie wolno. Na mitingu tłumaczą nam, że front jeszcze daleko stąd i może być w nocy wojna o obóz. Ci, którzy przyjechali na czołgu to „delegaci” różnych narodowości – jest ich około 30. Niemcy przerażeni zjawieniem się czołgu, uciekli z obozu. Lecz należy się liczyć z tym, że będą próbowali obóz odbić. Lecz w nocy odzywają się jedynie strzały armatnie – to z jednej to z drugiej strony. Rano spokój!
Byliśmy wolni! Aż tu słyszymy jeden ogromny okrzyk: Amerykanie w obozie. Była to godzina 17.45. Wybiegliśmy oknami kaplicy, drzwiami, aby prędzej, prędzej. Ludzie biegną w kierunku fosy. Biegnę i ja. Widzę przerzuconą przez rów kładkę. Druty przecięte. Wychodzimy za obóz tam gdzie biegnie linia wieżyczek strażniczych. Biegniemy w kierunku bramy. Tam widzimy żołnierzy w amerykańskich mundurach.
Nareszcie jesteśmy wolni i żyjemy. Wytrwaliśmy trud pięciu lat.
To była tylko czołówka. Główne siły amerykańskie są jeszcze daleko od Dachau. Możemy się spodziewać, że przez te okolice może przejdzie front. W kuchni obozowej nikt nie gotuje. Jesteśmy głodni ponad miarę ludzkiej wytrzymałości. Oczywiście, mówię o tzw. ”Zugangach” ewakuowanych z innych obozów. Miejscowi byli przecież zaprowiantowani.
Lecz na wieżyczkach wartowniczych zjawili się Amerykanie i dalej byliśmy zamknięci w obozie z tym, że jedzenia nie było. Po 2-3 dniach dostaliśmy 1 kg puszkę wołowiny konserwowej. Z głodu zaczęli jeść i stąd biegunka.
Ilu wtedy zmarło na biegunkę – choć w obozie byli Amerykanie. Zaczęto dawać grysik (na gęsto) wszyscy zachłannie zajadali. Lecz po kilku dniach „grysikowych” zaczęto sarkać na Amerykanów. Każdorazowo na mitingu (apelu) duchowni różnych wyznań apelowali do nas – aby pomóc im w opiekowaniu się chorymi i w ten sposób podziękować Bogu za wolność.
Zgłosiłem się wraz z dwoma kolegami. Dołączył się do nas na czwartego ks. Józef Całujek znający język angielski.