Teresa Sawicka
Przedruk z miesięcznika katolickiego LIST 05/2004, www.list.media.pl
Telegram do św. Józefa
Modlitwa rodzi się z potrzeby chwili. Od dwudziestu pięciu lat prowadzę wraz z moją siostrą, Martą, kuchnię dla ludzi samotnych, chorych i ubogich. Niejednokrotnie nasza działalność natrafiała na przeszkody, wobec których mogłyśmy bezradnie rozłożyć ręce. W tych krytycznych momentach, a było ich niemało, w podniszczonym zeszyciku dzieliłam się swymi problemami ze św. Józefem. Nigdy święty nie pozostawił mnie z moimi kłopotami samej.
Józefie, załatw mi to u Pana
Pamiętam, jak w latach osiemdziesiątych po raz kolejny rozpaczliwie szukałyśmy z siostrą pieniędzy na prowadzenie kuchni. Próby pożyczenia, choćby niewielkiej kwoty, w pracy lub od znajomych okazały się daremne. Kładłam się spać z przeświadczeniem, że następnego dnia nie będę miała z czego ugotować garnka zupy dla potrzebujących. Powiedziałam do św. Józefa: „Wyczerpałam wszystkie moje możliwości, jestem u kresu sił, cała nasza praca poszła na marne. Jeśli wolą Boga jest, aby kuchnia jeszcze istniała, zajmij się, św. Józefie, finansami, ja oddam w pracy całą siebie”. Niemal w tej samej chwili zadzwonił domofon. Przyszła znajoma i ofiarowała dwieście złotych. Dokładnie tyle, ile było potrzebne. Starczyło na obiad. Wkrótce i te środki się wyczerpały i tylko dzięki wsparciu życzliwych ludzi trwamy aż do dziś. A gdy nadchodzą naprawdę trudne chwile, zwracam się do św. Józefa z prośbą o pomoc. Rozmawiam z nim prostymi słowami jak z drugim człowiekiem. Józef, jako opiekun Maryi i Jezusa, musiał się spotkać z podobnymi problemami, z jakimi borykam się na co dzień, więc łatwiej mu nas zrozumieć. On wie, że nie proszę o nic dla siebie, nie próbuję ułatwić sobie życia, lecz chodzi mi o tych, którzy mogliby nie mieć zupy następnego dnia. Mówię: „Załatw mi to u Pana Boga, proszę. Ty już to potrafisz”. Przyjaciółka nazywa naszą kuchnię „osiedlowym punktem charytatywnym”. Od jakiegoś czasu gotujemy we własnym domu. Nie jest łatwo, miejsca mamy niezbyt wiele - mała kuchnia i pokój, to wszystko. A zdarzają się dni, kiedy odwiedza nas siedemdziesiąt osób. Przez te wszystkie lata wiele razy zmieniałyśmy lokale, niekiedy było bardzo trudno. Nie potrafiłabym jednak żyć inaczej jak tylko dla innych. Staram się nieść pomoc, bo uważam to za normalne, nie potrafię zrozumieć, jak człowiek mógłby nie wesprzeć kogoś w potrzebie. W naszym rodzinnym domu babka zajmowała się dobroczynnością z wielkim rozmachem. Odkryłam później, że nasz ojciec również pomagał innym. Gdy po jego śmierci przeglądałam dokumenty, znalazłam plik przekazów pieniężnych na nazwiska ludzi, którzy bywali w naszym domu. Wspierał ich dyskretnie, bez rozgłosu. Jeśli ktoś mi dziękuje i próbuje się odwdzięczyć, odpowiadam: „Nie mnie, a Panu Bogu”. Całkowicie zawierzyłam siebie Bogu i od tej chwili to On kieruje moim życiem. Wiem, że wszystko, co mi ofiaruje, powinnam przyjąć, nawet trud, bo i wtedy nie jestem przecież sama.
Cud u dominikanów
Wspierają nas również ojcowie dominikanie. Cztery razy do roku organizują dla potrzeb naszej kuchni zbiórkę charytatywną. Mimo to nie zawsze wystarcza nam pieniędzy, nawet na codzienne wydatki. Wówczas jestem świadkiem wydarzeń naprawdę niezwykłych. Kilka lat temu zaprzyjaźniony sklep zgodził się dawać nam towar na kredyt. Kiedy tylko dominikanie przekazali nam jakieś pieniądze, natychmiast zwracałyśmy dług. Ale kiedyś w sklepie robiono inwentaryzację i natychmiast trzeba było zwrócić całą kwotę, aż trzy tysiące złotych. Oczekiwane pieniądze nie nadchodziły. Pamiętam, była niedziela, a w poniedziałek mijał termin zapłaty. Nie mogłyśmy zawieść osób, które nam zawierzyły, przede wszystkim ekspedientek. Napisałam więc oświadczenie, że to z mojej winy w kasie zabrakło trzech tysięcy zł. Nic innego nie mogłam zrobić, leżałam wtedy w szpitalu i nie mogłam nawet chodzić. Moja siostra zadzwoniła do dominikanów z prośbą o wsparcie modlitewne. Kilku braci zebrało się w jednej z cel i zaczęło się modlić. Tylko cud mógłby nas uratować. Około dziesiątej wieczorem zadzwoniła do mnie rozradowana siostra i przekazała niebywałą wiadomość: przed zamknięciem kościoła jeden z braci mimochodem postanowił sprawdzić puszkę, do której składa się datki dla ubogich, i znalazł tam zwitek pieniędzy, w sumie dwa tysiące sześćset złotych. Cały klasztor był poruszony.
Pomoc św. Józefa w sprawach materialnych jest niezastąpiona. Gdy proszę o interwencję w jakiejś „podbramkowej” sytuacji, święty nigdy nie zostawia mnie bez odpowiedzi. Oczywiście, nie zwalnia mnie to od pracy, z łaską trzeba współpracować, ale dzięki jego wstawiennictwu mogę być spokojna, że pomoc prędzej czy później nadejdzie. Bóg nigdy nas nie rozpieszcza, daje tyle, ile w danej sytuacji i danym momencie jest potrzebne. Nic w nadmiarze. Nie pozostawia najmniejszego marginesu na zaspokojenie innych potrzeb, które - jak często myślałam - mogłabym załatwić niejako „przy okazji”. Może tkwi w tym pedagogiczny zamysł Boga, który zmusza nas do maksymalnego wysiłku, do dalszej pracy? I dziś ponownie borykam się z brakiem pieniędzy, ale wierzę, że św. Józef wie o wszystkim i trzyma rękę na pulsie, więc niczym się nie martwię. Ale o pomoc trzeba się pomodlić.
Melina za szafą
Doświadczenie nauczyło mnie, że czasami sama modlitwa nie wystarcza, aby zostać wysłuchanym. Mieszkańcy domów, w których przyszło nam prowadzić kuchnię, podejrzliwie przyglądają się naszym wysiłkom, nie są w stanie znieść kręcących się po klatkach schodowych ich mieszkań ludzi, brudnych i zaniedbanych, starych, często pod wpływem alkoholu. Zdarzało się, że oburzeni właściciele wypowiadali nam lokal. Po jednej z kolejnych przymusowych eksmisji nie miałyśmy gdzie się podziać. Przyjął nas wtedy nasz podopieczny. Warunki, w jakich przyszło nam wydawać posiłki, były nie do zniesienia: osiemnastometrowy pokój podzielony na dwie części dużą szafą i parawanikiem, który tylko w jednej trzeciej należał do nas, bo po drugiej stronie mieszkał właściwy najemca mieszkania. Prowadził dość hulaszczy tryb życia, nie stronił od alkoholu i kobiet, odwiedzała go liczna grupa podobnych mu ludzi. Zza kotary słychać było niewybredne żarty, krzyki przeplatane z przekleństwami, wokół unosiły się tumany dymu z papierosów. Zaczęłam się zastanawiać, czy w takich warunkach dalej mam gotować ludziom posiłki. Modlitwa okazała się nieskuteczna. Niewątpliwie, cała sytuacja była dziełem szatana. Wtedy przypomniałam sobie słowa Pana Jezusa, który mówił Apostołom, że pewien rodzaj złych duchów ustępuje tylko przed postem i modlitwą. I ja będę pościć - pomyślałam. Następnego dnia, kiedy nawet jeszcze nie rozpoczęłam postu, nie usłyszałam już znajomych głosów zza szafy. Zakradłam się, żeby zobaczyć, co się stało - nie było nikogo. Wręcz nie mogłam przyzwyczaić się do panującej ciszy. Jednak zgodnie z powziętym postanowieniem odprawiłam post. Do końca pobytu w tym mieszkaniu panował spokój, a choć właścicielowi mieszkania zdarzały się jeszcze pojedyncze wpadki, to już było głupstwo w porównaniu z tym, co musiałam przeżyć. Przychodzą do nas różni ludzie, najczęściej z poplątanymi życiorysami. Nie sposób nie dostrzec ich nędzy duchowej. Ci ludzie już dawno oddalili się od Boga. Zaczęłam się z nimi modlić. Oni jednak kpili z moich poczynań, wygłupiali się, przekręcali modlitwę. Wybrałam inną drogę - zaczęłam modlić się za nich. Poprosiłam także koleżanki, przyjaciół i znajomych o wsparcie modlitewne. Wszyscy dołączyli swoje prośby i tak utworzyła się grupa modlitewna. Ponieważ ludzie zapominali, o co mają się modlić, zaczęłam spisywać intencje na kartkach. Obecnie nasza grupa modlitewna liczy około dwustu pięćdziesięciu osób. Intencji jest przeważnie sześć, czasami dziewięć, co łącznie daje pięćset sześćdziesiąt intencji na miesiąc. Nie sposób wymienić wszystkich cudownych uzdrowień, nawróceń, którymi zaowocowały nasze modlitwy.
Najtrudniejsza modlitwa
Modlitwa nie zawsze jest łatwa. Bywają sytuacje, kiedy bardzo trudno jest określić, jaka jest nasza intencja, o co właściwie chcielibyśmy poprosić Boga. W latach osiemdziesiątych mój ojciec zachorował na raka płuc. W opłucnej gromadził się płyn, wywołując duszności. Któregoś dnia byłam świadkiem ataku duszności. Ojciec zrywał z siebie koszulę, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Tylko natychmiastowa punkcja przedłużyła mu życie. Tego samego dnia pobiegłam do klasztoru sióstr karmelitanek, prosząc o modlitwę za ojca, człowiek nie może przecież umierać w tak strasznych cierpieniach. Przypadkowo napotkałam kapelana sióstr. Zaproponował, że odprawi Mszę św., miałam jedynie dokładnie podać intencję. Z jednej strony tak bardzo pragnęłam, aby ojciec pozostał wśród nas, a z drugiej, widząc jak bardzo jest z nim źle, chciałam, aby już więcej się nie męczył. Zdałam się na miłosierdzie Boże. Dokładnie w dniu Mszy św. ojciec poczuł się dobrze, nie cierpiał, był tylko bardzo słaby. Zmarł spokojnie tego samego dnia wieczorem.
Bóg rozwiązuje nasze problemy niekiedy w zaskakujący dla nas sposób. Dopiero z perspektywy lat, widząc skutki Bożych decyzji, można powiedzieć, że były one jedynym dobrym rozwiązaniem.