In English In Italiano Auf Deutsch
Bazylika otwarta codziennie od 6:00 do 19:00
Sekretariat Sanktuarium:
Kancelaria Parafialna:
Sklepik z pamiątkami:
Dom Pielgrzyma:
Restauracja św. Józefa:
62 7 575 822 / 8.00 - 13.00
789 087 043 / 10.00 - 12.00, 16.00 - 18.00
797 630 389 / 10.00 - 16.00
510 733 166 / 8.00 - 21.00
604 844 368 / 12.00 - 16.00
top
/ Home / Więźniowie Dachau

Anna Stępniak-Jagodzińska

Historyk Instytutu Pamięci Narodowej Głównej Komisji Ścigania zbordni przeciw Narodowi Polskiemu

Źródło: Tygodnik Idziemy, 2 maja 2010

 

Dachau kapłańska Golgota

Największą liczbę wśród więzionych w Dachau księży katolickich stanowili Polacy - 1780. Z tego 868 poniosło śmierć.

Pierwsze, duże transporty księży polskich do niemieckiego obozu zagłady w Dachau odbyły się w kwietniu i maju 1940 r. i trwały do końca tego roku. W grudniu 1940 r. nastąpiła także w Dachau komasacja księży z innych obozów koncentracyjnych: w sumie znalazło się tam 2720 księży katolickich z różnych krajów.

Polscy duchowni stłoczeni w jednej izbie, zapędzani do tych samych prac, wspólnie przeżywali te same ćwiczenia karne, oczekiwali w kolejce na miskę zupy, korzystali z tej samej łaźni obozowej. W późniejszym okresie pozwoliło to na utworzenie - w konspiracji na terenie obozu "seminarium duchownego". Ich wspomnienia cechuje z jednej strony świadectwo niewyobrażalnych cierpień, a z drugiej strony heroizm, wiara w Boga i człowieka. Kleryk seminarium we Włocławku Bronisław Kostkowski nr obozowy 22828 pisał: "Wybiorę raczej śmierć niż sprzeniewierzenie się kapłańskiemu posłannictwu". Został spalony w Dachau.

DLACZEGO NIE ZGINĄŁEM

Ks. kan. Leon Stępniak, nr obozowy w Dachau 11424, wspomina: "Chcieliśmy być wolni, lecz nie za cenę zdrady". W chwili aresztowania i wywiezienia do KL Dachau miał 27 lat. Dzisiaj ten 97-letni kapłan jest jednym z ostatnich żyjących księży, byłych więźniów Dachau. Każdego dnia zadaje sobie pytanie: "Dlaczego ja nie zginąłem?". Przeżył, by wykonać testament tych, którzy umierali śmiercią męczeńską, testament braci-księży, przyjaciół, ludzi-numerów, których prochy ulatywały kominami krematorium.

Ks. Stępniak wspomina: "Z Fortu VII [w Poznaniu] księży załadowano do bydlęcych wagonów. Dojechaliśmy do Monachium w nocy. (...) Na dworzec kolejowy w Dachau pociąg dotarł rankiem [po 38 godzinach męczącej podróży, szczególnie dla starszych wiekiem księży] 24 maja 1940 r. Wszystkim kazano ustawić się piątkami, po czym asfaltową drogą biegnącą wzdłuż osiedla esesmańskiego, z bagażami w ręku, jak zbrodniarzy, pędzono nas pod eskortą uzbrojonych w karabiny SS-manów do odległego o około trzy kilometry obozu. Na plac obozowy dotarliśmy przez bramę z napisem: Arbeit macht frei [Praca daje wolność]. Dzień majowy, słońce szalenie grzało, a my musieliśmy stać godzinami na placu z odkrytymi głowami. Nic nam nie dali do picia, nic do jedzenia, więc gnębiło nas pragnienie i głód. (...) Po sprawdzeniu imiennym obecności zabierano przybyłych więźniów do dużej izby i tam spisywano ponownie personalia. Każdy otrzymał swój numer obozowy, ja otrzymałem numer 11424. Od tej chwili byłem Haftling (więzień) nr 11424. W drugiej izbie musieliśmy się rozebrać do naga i oddać wszystko, także rzeczy osobiste oraz przedmioty kultu religijnego: medaliki, różańce, brewiarze, książeczki do nabożeństwa. Bardzo przeżyłem ten moment. Pozostawiono nam tylko szelki i chusteczki do nosa. (...)

Dachau - obóz koncentracyjny założono 22 marca 1933 r. z rozkazu Heinricha Himmlera w pobliżu miasteczka Dachau w Bawarii, piętnaście kilometrów na północny zachód od Monachium. KL Dachau z dwóch powodów zasługuje na szczególną uwagę: był najstarszym, istniejącym od 1933 r. obozem koncentracyjnym traktowanym przez Niemców jako wzorcowy. To także centralny ośrodek eksterminacji duchowieństwa w okupowanej Europie, ze szczególnym okrucieństwem duchowieństwa polskiego. Na terenie obozu znajdowały się po lewej stronie od bramy budynki gospodarcze i administracyjne, po prawej baraki przeznaczone dla więźniów, ogród, królikarnia; pomiędzy nimi był plac apelowy. Za budynkami gospodarczymi znajdował się na niedużym placu budynek, służący za areszt, tzw. bunkier, miejsce krwawych przesłuchań i stosowania dotkliwych kar. Do tego budynku prowadziła droga, która znana była z tego, że stawiano tam więźniów przez wiele godzin na słocie, mrozie lub spiekocie. Przy bunkrze w pierwszym okresie istnienia obozu umieszczone były tzw. słupki, na których za karę podwieszano więźniów. Na tym placu odbywały się egzekucje poprzez powieszenie lub rozstrzelanie. Na terenie obozu było "Totenkammer" - trupiarnia obozowa w której codziennie składano ciała od kilkunastu do kilkuset zamęczonych więźniów. Plac apelowy był miejscem rannych i wieczornych, czasami wielogodzinnych, apeli. Z tego placu wyruszały do pracy i powracały kolumny więźniów. Wykonywano na nim również karę chłosty. Na tym placu przeprowadzano selekcję nagich więźniów do transportów inwalidzkich. Tu leżały niezliczone zwłoki tych więźniów, którzy nie przeżyli transportu do Dachau

Później nastąpiło golenie głów, kaleczono nas przy tym dotkliwie. Po kąpieli otrzymaliśmy więzienne, pasiaste łachmany, często za krótkie i za ciasne. Otrzymany czerwony trójkąt [dla więźniów politycznych, do których zaliczano Polaków] z wypisaną literą P oraz numer obozowy należało przyszyć do bluzy pasiaka w wyznaczone miejsce. Na nogi dano płócienne pantofle na drewnianej podeszwie. Zimą przyklejał się do nich śnieg, tworząc wysokie koturny. Rozpoczęła się sześcio-tygodniowa kwarantanna.

     Znalazłem się w grupie księży skierowanych do bloku nr 5, czyli "Ziigansblocku". Baraki mieszkalne o 100 metrowej długości i 10 metrowej szerokości dzieliły się na cztery lokale (Stube). Każdy z lokali posiadał pokój mieszkalny oraz sypialnię. Umywalnia i ustęp przedzielały jeden lokal od drugiego. Każda izba przeznaczona była na 45 osób. [Niestety, po 1941 r. w całym baraku przebywało od 400-800 więźniów. To właśnie między innymi z powodu przepełnienia, a w związku z tym braku możliwości przestrzegania higieny osobistej w 1943 r. wybucha epidemia tyfusu brzusznego i plamistego oraz rozprzestrzenia się gruźlica]. Tutaj blokowy i izbowy poinformowali nas o obowiązującym regulaminie życia obozowego i zwyczajach panujących w obozie. Ważną sprawą była orientacja w szarżach esesmanów, którym trzeba było składać meldunki, prawidłowo określając stopnie, gdyż za każde fałszywe określenie bito okrutnie lub zmuszano do wykonywania uciążliwych ćwiczeń.

Po przydzieleniu łóżek, szafek i miejsc na pantofle rozpoczęła się lekcja słania łóżek "do kantu". To jedna z szykan szczególnie uciążliwa dla starszych księży. Łóżko musiało być zbudowane jak pudełko, równo wygładzone pod kątem prostym. Po zrobieniu kantów w sienniku ze słomy i wyrównaniu powierzchni specjalnymi deseczkami należało przykryć siennik kocem odpowiednio złożonym, na nim ułożyć poduszkę. Ja dawałem sobie jakoś radę w tym słaniu łóżka. Łóżko źle posłane było rozwalane, a więzień był dotkliwie bity przez blokowego lub izbowego. Często w czasie przerwy obiadowej zamiast tego i tak nędznego posiłku musiał ponownie ścielić łóżko."

EUCHARYSTIA ZAKAZANA

Kapłanom polskim nie wolno było odprawiać Mszy św., odmawiać brewiarza, modlić się i mieć przy sobie jakiegokolwiek przedmiotu kultu. Zakazano niesienia pomocy duchowej umierającym więźniom. Pomimo tych zakazów kapłani zorganizowali ukryte życie religijne. Wkrótce postarali się za pośrednictwem komand wyjazdowych pracujących w Monachium o hostie. Komunikanty od 1942 r. przemycane były w bochenkach chleba, w paczkach od rodzin. Księża potajemnie odprawiali Msze św.

Ks. Stępniak wspomina: "Mieliśmy też swój kielich, który teraz znajduje się w Muzeum Watykańskim. Wykonał go z armatniego pocisku jeden z więźniów. Wstawaliśmy wcześnie rano, w naszych izbach, ukryci za piecem, jeszcze przed zbudzeniem całego obozu, odprawialiśmy Msze św. Ponieważ obowiązywało zaciemnienie, nikt o tym nie wiedział. W czwartą rocznicę moich świeceń kapłańskich z narażeniem życia, korzystając z pomocy księży niemieckich, wymknąłem się z izolatki tajnym przejściem i wziąłem udział we Mszy św. odprawianej w kaplicy. Po Mszy św. wróciłem szczęśliwie do swojego baraku. Niemcy nie mieli żadnego szacunku do świąt. Dni Bożego Narodzenia były jak co dzień."

Był taki krótki czas, gdy od stycznia 1941 r. - po wstawiennictwie Stolicy Apostolskiej - kapłani polscy korzystali ze wspólnej kaplicy otwartej w bloku 26. Mieli możliwość uczestniczenia we Mszy św. i innych nabożeństwach. Na rozkaz komendantury Mszę św. odprawiał ks. Paweł Prabucki, kapłan diecezji chełmińskiej. Tysiąca kilkuset kapłanów, poniżając ich i szykanując, pilnowali esesmani. Wkrótce jednak duchowni polscy utracili te przywileje. Pozostawiono je tylko księżom niemieckim. Ks. Stępniak wspomina: "Było to 18 września 1941 r., władze obozowe zapędziły nas na plac apelowy i zaproponowały kapłanom polskim w zamian za przywileje obozowe zapisanie się na listę narodowości niemieckiej. Mimo pokusy korzystania z przywilejów niewoli nikt z nas nie zdradził swojego narodu. Znając mściwość hitlerowców, spodziewaliśmy się przykrych następstw. Nie czekaliśmy długo, kilka dni później wszystkich zapędzono do przymusowej pracy. Księży zaczęto dręczyć z niebywałą zawziętością. W czasie mroźnej zimy 1941/1942 r. z powodu głodu, zimna, chorób, wymierzania kar, bicia oraz wycieńczenia ciężką pracą śmiertelność była zatrważająca. Przed krematorium obozowym codziennie leżały ciała polskich kapłanów czekających na spalenie. (...) Każdego dnia w Dachau modliłem się o przeżycie, jutro oddawałem Bogu".

KAMIENIE I TYLKO KAMIENIE

W sierpniu 1940 r. około 150 kapłanów polskich zostało wysłanych do kamieniołomów w Gusen, jednego z podobozów Mauthausen. Obóz ten nazywano "ostatecznym rozwiązaniem", a jedyne wyjście stamtąd prowadziło przez komin krematorium. Wokół kamienie i tylko kamienie. Z tymi kamieniami na ramieniu więźniowie bici, popychani i kopani musieli biec do położonego niżej obozu. Wielu padało pod ciężarem kamieni, by nigdy się nie podnieść. Szczęśliwi byli ci, którzy wyznaczeni zostali do noszenia darni, którą wykładano obozowe alejki.

Ks. Leon Stępniak wspomina: "W Gusen warunki były straszne. Obóz był dopiero w trakcie budowy. (...) Któregoś sierpniowego dnia Niemcy nie mogli doliczyć się jednego z więźniów, sądzili, że chciał uciec, okazało się, że zasnął gdzieś miedzy blokami. Za karę musieliśmy pracę wykonywać biegiem z ogromnymi kamieniami na ramionach wzdłuż szeregu uzbrojonych w drągi i grube deski kapo. Tego dnia spośród nas zamordowano w bestialski sposób trzydziestu ośmiu księży". Ze 150 księży wywiezionych transportem 2 sierpnia 1940 r. do kamieniołomów w Gusen 50 zostało zamęczonych w nieludzki sposób lub zmarło z głodu i chorób.

W samym Dachau większość duchowieństwa pracowała na tzw. "plantagach", wielohektarowych polach przylegających do obozu. Praca tam była bardzo ciężka. Latem, w upalne dni dokuczało górskie słońce, zimą deszcz, mróz i śnieg. Jeszcze w maju większość miała odmrożone ręce. W tych ogrodach uprawiano głównie rośliny lecznicze, bardzo mało warzyw. Każdego dnia po pracy wieziono na taczkach umierających lub zmarłych z głodu i wycieńczenia.

Bp Franciszek Korszyński nr obozowy 22546, przed wojną wykładowca i rektor seminarium duchownego we Włocławku, pisał: "W naszym obozie nie było zwierząt pociągowych, musieli je więc zastąpić ludzie. Ludzi zaprzęgano do pługa przy usuwaniu śniegu z obozu, do wozów, do bron i pługa przy uprawie roli, a nawet do wału ugniatającego szosę. Jeszcze dziś żywo mam w pamięci obozowy obrazek przedstawiający budowę szosy.(...) Wśród tych niewolników dwudziestego wieku widzę prawie samych księży polskich. Między nimi ks. kan. Józefa Straszewskiego, proboszcza parafii św. Stanisława we Włocławku. Zniszczony to już człowiek, istny szkielet ludzki pokryty skórą; już wyczerpany z sił, ale ciągnie, jak tylko może. Później spotykam się z nim w przerwie obiadowej i pytam, jak się czuje. Z uśmiechem odpowiada mi na to, że czuje się dobrze. Ani słówka szemrania, ani słówka narzekania na swoją dolę."

Do obowiązków kapłanów należało także noszenie trzy razy dziennie posiłków dla całego obozu. Kotły napełnione kawą lub zupą ważyły około 80 kilogramów. Dla wyniszczonych fizycznie ludzi dźwiganie tych kotłów było ogromnym wysiłkiem. Kto nie mógł udźwignąć kotła, był bity i kopany. Gdy było to możliwe, młodsi księża w dźwiganiu kotłów wyręczali starszych.

Ks. Leon Stępniak wspomina: "Jeżeli uchwyty były wyrobione, to dłonie dotykały gorącego kotła, a to bolało. Był czas, że my księża musieliśmy nosić jedzenie dla wszystkich baraków, a było nas tysiące więźniów. Każdy kocioł miał wypisany kolejny numer baraku. Gdy widziało się wypisaną trzydziestkę, porażała myśl, że do ostatniego baraku nie wystarczy sił. Trzeba było stanąć obok kotła i jak esesman krzyknął, to musieliśmy kocioł podnieść i wyjść z nim. W kuchni były dwa stopnie cementowe, zdarzały się potknięcia, szczególnie starszych księży, wtedy wylana kawa lub zupa nie trafiała do baraków, a więźniowie byli dotkliwie bici, często do nieprzytomności. Wszystkie te czynności należało wykonywać w biegu, przy krzykach i biciu. Zimą, gdy do drewnianych spodów trzewików przyklejał się śnieg, tworząc śniegowe koturny, noszenie kotłów było bardziej uciążliwe. My, młodsi księża, staraliśmy się pomagać starszym. Pamiętam nieludzkie pobicie przy noszeniu ciężkich kotłów bp. Michała Kozala. Już pozbawionego sił, izbowy Willy powalił na podłogę i skopał".

ŚMIERĆ ZA MARCHEWKĘ

Bp Michał Kozal został przewieziony do Dachau w lipcu 1941 r. i otrzymał numer 24554. Do końca służył chorym i umierającym. Dla Niemców był jednym z więźniów nad którym znęcano się w szczególnie wyrafinowany sposób. Dnia 26 stycznia 1943 r., skatowany, chory na tyfus, został dobity śmiercionośnym zastrzykiem. Władze obozowe nie zgodziły się na pochowanie jego zwłok na cmentarzu miasta Dachau, lecz nakazały je spalić w obozowym krematorium. Zabrano i zniszczono wszystko, co miało jakikolwiek związek z biskupem, a jego insygnia biskupie odesłano do Berlina.

Głód, towarzyszący od rana do wieczora, był jedną z największych udręk jakie więźniowie przeżywali w Dachau. Na śniadanie dawano czarną, niesłodzoną kawę [tak to się nazywało] i kawałek chleba. Na obiad zupa z kapusty lub brukwi. Na kolację dawano czasami też zupę, niekiedy ziemniaki w łupinach lub kawałek chleba z margaryną, czasami z marmoladą. W niedzielę 2-3 gramy kiełbasy. Rok 1942 był najtragiczniejszy w historii obozu, nawet te głodowe racje były zmniejszone. Śmiertelność wśród księży tego roku była zatrważająca. Waga więźnia nie przekraczała często 40 kilogramów. Z głodu pojawiała się puchlina wodna, niektórzy księża byli tak opuchnięci, iż nie mogli się poruszać. Inni przerażająco wychudzeni. Jedzono wszystko co nadawało się do jedzenia, najrozmaitsze trawy, kwiaty, żaby, jeże. Za zjedzenie marchwi lub ziemniaka w trakcie pracy w warzywniku lub znalezionych na terenie obozu groziła surowa kara.

Ojciec Stanisław Ambrożkiewicz, kapucyn - numer obozowy 22383, opowiadał: "Wiedzieliśmy z doświadczenia, że człowieka, który umiera z głodu, można uratować od śmierci albo odsunąć ją, pomnażając przez dwa tygodnie jego głodową porcję żywności o parę ziemniaków lub pół litra zupy. Postanowiliśmy, że w czasie obiadu jeden z naszej grupy obejdzie z kubkiem tych współbraci, którzy się jeszcze jakoś trzymają. Każdy z nich włoży do kubka łyżkę, czy parę łyżek zupy. Tym kubkiem zupy będziemy wzmacniać co dzień przez dwa tygodnie naszych braci najbardziej osłabionych. Zebranymi łyżkami zupy od nie tak głodnych pragnęliśmy ratować głodniejszych."

Ks. Leon Stępniak wspomina: "Bywało i tak, że więźniowie świeccy pomagali swoim kapłanom w zdobywaniu jedzenia. W obozie spotkałem Mariana Baranowskiego, był to młody, siedemnastoletni chłopak, który pochodził z Kębłowa, z mojej pierwszej parafii. Kapo wybrał go do pracy w kuchni. Ten młody chłopak odnalazł mnie i postanowił dokarmiać, także księdza Wojtka Rychłe z archidiecezji poznańskiej oraz księdza Wojciecha Golusa, proboszcza z Obory. Dzielił się z nami tym, co miał, tą obozową porcją i ryzykując życiem, wynosił dla nas chleb. Uważano, że spełnia on bardzo dobry, piękny uczynek. Niestety zachorował na tyfus i zmarł. Jeszcze w gorączce, zanim dostał się na rewir dla chorych na tyfus zdołał ściągnąć dla nas jakieś jedzenie. Wiem, że jego pomoc była jednym z darów, dzięki któremu przeżyłem Dachau."

Ks. Kazimierz Hamerszmit z diecezji łomżyńskiej - nr obozowy 22575, wspominał: "Pewnego dnia zabrano nas do magazynu, gdzie znajdowały się części drewniane baraków. Kiedy wydano rozkaz zbiórki, spojrzałem w bok, gdzie może o dwa metry było wysypisko śmieci i leżały jabłka. (...) Skoczyłem w bok, chwyciłem trzy jabłka, a esesman już mnie bił po głowie i krzyczał: "rzuć to!". Jedno jabłko schowałem do rękawa, a dwa rzuciłem na ziemię. Cieszyłem się, że choć dostałem lanie, miałem jabłko. Następnego dnia napełniłem dwie kieszenie jabłkami. Inni koledzy też coś znaleźli. Jakże dziękowałem Bogu za ten dar".

Sytuacja zmieniła się, gdy władze obozowe pozwoliły na przysyłanie paczek i pieniędzy. Zaczęła lepiej funkcjonować obozowa kantyna. Paczki ratowały życie nie tylko księżom, ale i pozostałym więźniom. Dzięki duchownym zaczął działać obozowy Caritas. Księża dzielili się tymi paczkami z innymi więźniami, często kocioł z zupą przeznaczoną do swojego baraku zanosili tym, którzy paczek nie otrzymywali.

KARA ZA WSZYSTKO

Od 1942 r. nowym lękiem napawały transporty inwalidów. Do grupy tych więźniów zaliczono chorych, inteligencję, księży, niezdolnych do pracy. W samym tylko 1942 r. do krematorium w Zamku w Hartheim k. Linzu wywieziono z Dachau 32 transporty, prawie 3 200 ludzi zagazowano i spalono, w tym wielu księży z Wielkopolski.

Karano za najdrobniejsze przewinienia. Za źle posłane łóżko, za siedzenie w trakcie posiłku, za nieprawidłowe lub zbyt powolne zdjęcie nakrycia głowy, plamkę na drzwiach szafki, brudne buty, niewyraźne śpiewanie w czasie marszu. Do najczęściej stosowanych należała kara chłosty "Fiinfundzwanzig" (dwadzieścia pięć batów) oraz kara słupka "Eine Stunde Phal" (godzina słupka). O rodzaju kary decydował Lagerfiihrer. Kara chłosty wymierzana była przez esesmanów na specjalnym "koźle", do którego przywiązywano więźnia. Najniższą karą było 25 uderzeń. Najwyższą tyle, że więzień umierał. Razy uderzeń musiał liczyć skazany, gdy się pomylił, najczęściej z bólu, uderzenia liczono od nowa.

Karę słupka wykonywano najpierw na specjalnym stojaku. Później przeniesiono ją do łaźni. Skazanemu zakładano ręce na plecy i wiązano łańcuchem w przegubie, po czym wieszano go na haku lub belce na takiej wysokości, że jego stopy nie dotykały ziemi. Kara ta trwała jedną godzinę. Cierpienia były niewyobrażalne. Skutki takiej kary więzień odczuwał jeszcze po trzech miesiącach.

O. Ambrożkiewicz tak wspomina karę słupka: "Egzekucje wykonywał kąpielowy w łaźni. Gdy przyszła kolej na nas, zdjęliśmy marynarki, rozpięliśmy koszule i każdy stanął pod wyznaczonym hakiem. Wszedłem na wysoki stołek, który postawił pod moim hakiem kąpielowy. Dłonie, na które włożyłem wełniane skarpety mające zabezpieczyć przed skaleczeniem rąk, złożyłem na plecach zewnętrzną stroną do siebie. Gdy kąpielowy, skrępowawszy je łańcuchem w nadgarstku, podciągnął ręce do góry, ja z całych sił trzymałem je przy plecach, by mieć potem nieco "luzu". Kąpielowy zahaczył łańcuch o hak umieszczony w suficie, a ja skoczyłem ze stołka delikatnie przed siebie. Kto się ociągał, temu wyrywano go spod nóg. W zwichniętych stawach barkowych zrodził się ostry ból, który jak ogień przenikał całe górne kończyny. Po chwili jednak człowiek spostrzegał, że to nie ten ogień chodzący po rękach, na których spoczywał cały ciężar ciała, był najgorszy, ale jakieś bolesne, rozsiane po całym ciele uczucie niewygody. Powstaje jakieś nieodparte pragnienie, by znaleźć jakąś lepszą pozycję, by jakoś sobie ulżyć. Mądrość jednak kazała trwać w bezruchu i bólu i czekać, aż ręce pod wpływem obciążenia same się wyciągną i stopy znajdą bliżej posadzki, dając złudzenie jakiegoś oparcia."

ZBRODNICZA MEDYCYNA

W KL Dachau w 1940 r. utworzono tzw. stacje doświadczalne, w których niemieccy lekarze, przeprowadzali pseudo-medyczne eksperymenty na zdrowych więźniach. Do doświadczeń wybierali głównie kapłanów. Zarażali ich malarią, ropowicą [flegmoną], żółtaczką. Dla celów lotniczych przeprowadzali badania w komorach ciśnieniowych i zamrażali więźniów. W czasie dużych mrozów na drewnianych noszach kładziono i przywiązywano nagich więźniów, po kilku jednocześnie. Wynoszono ich na wiele godzin (na ogół nocą) na zewnątrz. Krzyk tych zamrażanych ofiar był najbardziej przejmującym krzykiem, jaki można sobie wyobrazić. Pozostawali tam do utraty przytomności. Potem przystępowano do badania krwi, moczu. Czasami usiłowano przywrócić ich do życia, co kilkakrotnie się udało. Przeważnie jednak dokonywano sekcji zwłok.

Nie sposób przedstawić wszystkich morderczych działań "lekarzy". Usuwano na przykład zdrowemu człowiekowi nerw przeponowy, by wykazać wytrzymałość organizmu ludzkiego na nadmierny ucisk na płuca. Ten, kto przeżył, zostawał kaleką do końca życia. W czasie doświadczeń z morską wodą nie podawano więźniom przez dwa tygodnie żadnego pokarmu, a jednocześnie zmuszano do picia słonej wody. Po doświadczeniach w komorze ciśnieniowej pozostały przerażające zdjęcia, wykonywane w celu uchwycenia reakcji człowieka na gwałtowne zmiany ciśnienia. Wszystkie te doświadczenia miały służyć Rzeszy Niemieckiej.

Jednym z więźniów poddanym doświadczeniu pseudomedycznemu był ks. Stefan Stępień nr obozowy 28351. Tak opisał swoje przeżycia: "Wchodzimy kolejno do sali operacyjnej, tam układano nas na stole operacyjnym i dawano zastrzyk - 3 cm sześcienne flegmony (ropy) w mięsień prawego podudzia u jednych, lewego u drugich pacjentów. Zaraz pierwszej nocy wzrosła gorączka, wzmogły się bóle nogi, noc była bezsenna. Noga nabrzmiała i sczerwieniała. Skóra napięta zdaje się pękać od wewnątrz. Ból dotkliwy, jakby ktoś rozpalonym żelazem świdrował nogę. U niektórych nogi nabrzmiewały do potwornych rozmiarów i robiły wrażenie worów napełnionych płynem. W nocy trapiły nas halucynacje. Wydawało się, że nasze nogi są odcięte i ułożone na stosie, jak drzewo ugniatane przez kilkadziesiąt innych nóg. Szczepionka u niektórych tak silnie zaatakowała organizm, że stracili przytomność, inni popadali w agonię, umierali. Staliśmy wszyscy w obliczu śmierci. Niektórym potworzyły się ogniska flegmony na kręgosłupie, u innych trucizna zaatakowała organa wewnętrzne. Operowano nas po sześć, siedem razy.(...) żyję, ale skutki doświadczeń pozostały.

KONIEC UDRĘKI

Niedziela 29 kwietnia 1945 r. była dniem ogromnej radości dla więźniów w Dachau. O godzinie 17.25 obóz został zdobyty przez niewielki oddział żołnierzy amerykańskich 7. Armii gen. Patona. Na powitanie żołnierzy wybiegli wszyscy, którzy mogli się poruszać. Radość była tym większa, że tego samego dnia wśród więźniów rozeszła się wieść, iż z rozkazu Heinricha Himmlera z 14 kwietnia 1945 r. ma być dokonane zniszczenie całego obozu wraz z wszystkimi więźniami. Na zniszczenie obozu wyznaczono 29 kwietnia 1945 r., godz. 21.

Polscy kapłani, mający wielkie nabożeństwo do św. Józefa Kaliskiego, jeszcze przed wyzwoleniem złożyli dnia 22 kwietnia 1945 r. ślubowanie pielgrzymowania do jego sanktuarium w Kaliszu w podzięce za wybawienie. Księża, którzy przeżyli, wyzwolenie obozu dnia 29 kwietnia 1945 r. uznali za cud.

20 sierpnia 1972 r. na zewnętrznej ścianie kaplicy "Śmiertelnego Lęku Pana Jezusa" znajdującej się na terenie byłego obozu koncentracyjnego księża polscy, byli więźniowie Dachau, z biskupami Kazimierzem Majdańskim i Ignacym Jeżem, umieścili tablicę pamiątkową z napisem w języku polskim:

"Tu, w Dachau co trzeci zamęczony był Polakiem Co drugi z więzionych tu Księży Polskich złożył ofiarę z życia Ich Świętą pamięć czczą Księża Polscy - Współwięźniowie".

Potrzeba przypomnienia przeżyć księży polskich, ofiar obozu w KL Dachau jest tym bardziej uzasadniona, gdyż dopiero w 2000 r. udostępniono publiczności więzienie obozowe, a w 2002 i 2003 r. otwarto ostatnią część Muzeum KL Dachau ukazującą rozwój obozu od 1933 r. do jego wyzwolenia w 1945 r. Także władze PRL świadomie unikały nagłośnienia skali tragedii jaka dotknęła polskie duchowieństwo. Nadszedł czas, aby nadrobić te zaległości.

Tekst pochodzi z Tygodnika

2 maja 2010